Z cyklu "Zamyślenia (nie tylko) misyjne"
Był początek września, Bristol. Dzień nam, werbistom, bliski – 8 września. Był już późny wieczór. Jednym z moich zadań w czasie pomocy duszpasterskiej jest bycie pod telefonem. Mam pager, maszynkę sygnalizującą mi, że w szpitalu BRI ktoś czeka na księdza katolickiego. Tak właśnie było i w ten wieczór. Słyszę – piszczy! Zatem dzwonię i pytam o co chodzi. Sygnał był z porodówki. Małe dziecko jest bardzo chore, może nie dotrwać do północy. Organizuję transport, biorę „sprzęt duszpasterski” i pędzę.
Dochodziła właśnie północ, gdy pojawiam się na porodówce. Pytają urzędowo: Do kogo? Mówię, że „chaplain on call”. Zaczyna się poszukiwanie. Mam wrażenie, że w tym czasie, chyba by się zdążyło drugie dziecko urodzić. Wreszcie znaleźli.
– Tak, prawda, wołali ojca! – słyszę wreszcie. Powiedzieli gdzie, zatem szybko jadę, jakby windą do nieba.
Wchodzę, sensacja – ksiądz! Jedna z położnych, to ona dzwoniła, nie straciła fasonu.
– Ojcze, urodziły się dwojaczki, dziewczynki. Jedna jako tako, druga słabiutka. Nie dożyje do rana. Rodzice chcą, by ją ochrzcić. Ale oni... No wie ksiądz... – dziwnie kończy zdanie.
Idziemy. Przy łóżku chodzi puszysta matka i chudziutki ojciec. Pozdrawiam i pytam:
– No i co sobie życzycie
– Ojcze! – mówi matka. – My jesteśmy nieochrzczeni, właściwie to jesteśmy poganie, czasem bierzemy udział w kultach pogańskich. Nasze dzieci już otrzymały pogańskie imiona. Była tu nasza liderka – poraża mnie jej szczerość.
– To dlaczego mnie wołacie? – pytam.
– No bo my wiemy, że jest Bóg, a jeśli Bóg jest Bogiem, to dał nam dziecko, a jak dał nam dziecko, to też może o nie poprosić. Nasza córeczka jest słaba. Mówią nam, że nie doczeka rana. Jak umrze, to jak stanie przed Bogiem? Ojcze, przygotuj nasze dziecko na spotkanie z Bogiem!
Znowu pytam: – A kim dla was jest Bóg?
– Jeśli Bóg jest Bogiem, to jest miłością. Dobrze myślę? – odpowiedział chudy ojciec.
Dobrze myślał. Nie zastanawiałem się więcej. Modlitwa, bez wyznania wiary, choć oni właściwie wierzyli w miłość, którą zostali obdarowani. No i chrzest. Położna pomagała. Chyba jej bardzo zależało, musiała być katoliczką. Na samym początku mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
– No to macie święte dziecko. Ucałujcie je! – na koniec mówię do rodziców. Ucałowali. Byli bardzo radośni.
Po chwili rodzice coś mówią do położnej. Ta gdzieś idzie i po jakimś czasie wraca z drugim dzieckiem na rękach.
– Chrzcimy? – pytam lekko zdziwiony. – No, nie, ojcze. Ta przeżyje, niech kiedyś sama wybierze! Ale proszę, pobłogosław ją tak, jak tamtą! – wyjaśniają rodzice.
Nie chrzciłem, błogosławiłem jak tylko mogłem. Na drugi dzień dowiadywałem się, czy mała katoliczka żyje? Żyje! Pytałem wieczorem: żyje? Żyje! Pytałem za dwa dni, czy żyje. Żyje! Dzieci jednak mają niesamowitą siłę!
W tych dniach ciągle zadawałem sobie pytanie, a właściwie nie tylko siebie, ale jeszcze komuś: Ojcze Arnoldzie, a co ty byś zrobił na moim miejscu? Miałem wrażenie, że z obrazka, jaki mam w brewiarzu, nieco się uśmiechnął. No to mu podarowałem tę małą Arnoldę. Niech teraz on się o nią martwi. Jedno wiem. Kolejny raz Słowo stało się Ciałem, a to małe ciało stało się świątynią Słowa. Ciekaw jestem jak się to dalej potoczy.
Henryk Kałuża SVD
Za: Komunikaty SVD