„Dlaczego robimy rzeczy, które robimy?” Pewnego razu użyłem tego dziwnego wyrażenia w jednej z moich homilii. Było to już jakiś czas temu i nie pamiętam, czego ona dotyczyła. Być może było w niej coś o znaczeniach. Odpowiedź na to pytanie musiała jednak do mnie w jakiś sposób wrócić. Siedziało mi ono w głowie, gdyż mam do niego bardzo osobisty stosunek.
Już od sześciu miesięcy jestem z powrotem na misji w Nong Bua Lamphu w Tajlandii. Teraz to zupełnie inne doświadczenie od tego, które miałem, gdy odbywałem tutaj mój dwuletni Cross-Cultural Training Program (CTP).
Wydarzeniem, które było bezpośrednią przyczyną zadania sobie pytania „Dlaczego robimy rzeczy, które robimy?”, była śmierć 21-latka w naszym Centrum Matki Ustawicznej Pomocy (Mother of Perpetual Help Center). Śmierć Phu dotknęła mnie bardzo osobiście, bo był on jednym z wychowanków, którym opiekowało się Centrum, gdy byłem tutaj na CTP.
Poznałem Phu, gdy pracowałem w Domu Matki Maryi (Mother Mary Home), który jest schroniskiem dla młodych osób, zarażonych wirusem HIV, a także dla starszych pacjentów, którzy wyzdrowieli, ale nie mają już miejsca, gdzie mogliby wrócić. Dom Matki Maryi to miejsce, gdzie młodzi ludzie z HIV mogą znaleźć siłę, by pozytywniej spojrzeć na życie i, co ważniejsze, przyzwyczaić się do swojego cyklu leczenia.
Próbowałem ułożyć sobie w głowie przyczyny, które doprowadziły Phu do momentu, gdy przestał zażywać lekarstwa i pozwolił, by życie powoli z niego uciekło. Opuścił Dom Matki Maryi w wieku 19 lat. Chciał żyć na swoich zasadach, ale po 2 latach wrócił w tragicznym stanie.
Niestety przypadek Phu nie jest wyjątkiem. Mamy coraz więcej takich historii. Według Katolickiego Stowarzyszenia ds. HIV/AIDS w Tajlandii jest coraz więcej młodych ludzi, którzy wracają do hospicjów po pewnym czasie życia na własną rękę, gdy niknie już wszelka nadzieja i nie mają po co żyć.
O. Truong Thong Le SVD z wychowankami Domu Matki Maryi Nong Bua Lamphu, Tajlandia
Nie było mnie w Tajlandii, gdy Phu opuścił Dom Matki Maryi. Ciągle żałuję, że nie mogłem wtedy tam być, by spróbować dzielić z nim ten trudny czas i pomóc w przejściu od dzieciństwa do dorosłości. Kiedy trzy lata temu byłem jeszcze w Nong Bua Lamphu, Phu był ciągle niewinnym młodzieńcem, którego współczesny rozwinięty świat nie zdążył jeszcze zniszczyć. Potrafił być takim, mimo iż życie nie szczędziło mu cierpień. Oboje rodzice zmarli na AIDS, być może nawet był przy ich śmierci. Zajęli się nim krewni, którzy przyprowadzili go do Centrum i odtąd mieszkał w Domu Matki Maryi.
Historie innych młodych ludzi w Centrum są podobne. Urodzili się z nieuleczalną chorobą i przez całe dotychczasowe życie musieli znosić brzemię odrzucenia i dyskryminacji. Są naprawdę odrzuconymi i zapomnianymi przez świat.
Ostatnie miesiące swojego życia Phu spędził w naszym hospicjum. Wiedziałem, że rokowania są bardzo niedobre, ale chciałem, by dana mu była druga szansa – do walki. Jednak wszystko co mogłem dla niego zrobić, to trzymać w dłoniach jego opuchnięte nogi, gdy płakał z bólu. Oczywiście modliłem się, ale w tamtym czasie Bóg milczał. W ciszy mojej modlitwy pytałem: „Dlaczego to dziecko? Już tyle wycierpiał od swojego urodzenia, nie miał szansy poznać tylu rzeczy, odrzucony przez ludzi, którzy mieli go kochać. Dlaczego w tych ostatnich chwilach musi tak cierpieć?”
Choroba Phu rozwinęła się zbyt szybko. Ostatecznie zmarł na gruźlicę. Nie dostałem odpowiedzi na moje modlitwy, ale to nie znaczy, że nie były one wysłuchane. Poprosiłem, by na pogrzebie Phu obecne były wszystkie dzieci mieszkające w Centrum. Chciałem, by zrozumiały, być może przestraszyły się, co się może stać, jeśli w przyszłości podejmą decyzję o odstawieniu swoich lekarstw. Zamiast tego zaczęliśmy rozmawiać o życiu i nadziei na przyszłość. Po długiej dyskusji wszyscy powiedzieli, że rozumieją, jak ważne jest regularne przyjmowanie lekarstw. Usłyszałem nawet podirytowane głosy: „Ojcze, nie musisz się martwić. My wiemy lepiej!” Zatem osłabły moje obawy, by podobna śmierć już się nie wydarzyła.
Ta cała sytuacja pokazała mi jednak chyba ważniejszą rzecz. Zamiast zastanawiać się bez końca jak i dlaczego życie toczy się tak a nie inaczej, zrozumiałem jak ważne jest prawdziwe i głębokie zaangażowanie w moją pracę misyjną w Tajlandii. Duch Święty działa na różne sposoby, a śmierć Phu pokazała mi, że Tajlandia i praca tutaj jest moim powołaniem.
Robię rzeczy, które robię, właśnie ze względu na nasze dzieci i starszych – pacjentów Centrum Matki Ustawicznej Pomocy. Oni nie są ludźmi jedynie oczekującymi na naszą pomoc, ale w nich naprawdę odnajduję obecność Chrystusa cierpiącego. Ja też mam swoje rany i cierpienia, sam potrzebuję uzdrowienia. Być może wszyscy czujemy się tutaj zjednoczeni, gdyż wszyscy w jakiś sposób dzielimy tę samą kruchość ludzkiego życia.
Tajemnica cierpienia jest nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Jednak dzięki Chrystusowi możemy zrozumieć jego znaczenie i wartość. Trudności, zmartwienia, ból a nawet śmierć nie są w stanie przysłonić nam prawdy, że jesteśmy kochani przez naszego Ojca w niebie. Nic nie jest w stanie zabrać nam boskiej godności, którą nosimy w sobie. Wszystko w życiu przeminie – tytuły, zaszczyty, sukcesy, porażki, obawy i bóle – ale miłość Boga zawszę będzie w nas mieszkać. Być może, by naprawdę zrozumieć, co to oznacza, będziemy potrzebować całego życia. A może i więcej.
Służąc w Nong Bua Lamphu żyję w przekonaniu, że wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi. Praca z chorymi na AIDS, szczególnie z nastolatkami, może przysporzyć bólu głowy. Ostatnie sześć miesięcy pracy z nimi to był dla mnie rzeczywiście emocjonalny roller coaster. Ale wiem, że to jest tylko jedna strona mojej pracy. Chciałbym wnosić w ich życie pozytywną obecność. Chciałbym być tym, który nigdy się nie podda, nigdy w nich nie zwątpi i nie odrzuci ich. I tym, który potrafi ich uczyć i dyscyplinować, szczególnie wtedy, gdy nie chcą o tym słyszeć.
Jednym z najradośniejszych doświadczeń był dla mnie moment, gdy jedna z naszych wychowanek zaczęła rozumieć, jak ważna jest edukacja. Od 4 roku życia mieszkała w państwowym sierocińcu. Jednak niedługo kończy 18 lat, więc nie może dłużej w nim zostać. Zatem poproszono, by została przyjęta do naszego Domu Matki Maryi, byśmy podjęli się jej dalszej opieki.
Dopiero po kilku miesiącach zauważyliśmy, że dziewczyna nie potrafi czytać i pisać. Byliśmy świadomi, że bez wykształcenia jej powrót do normalnego życia w społeczeństwie, będzie bardzo trudny. Dlatego zaczęliśmy ją uczyć czytać i pisać po tajsku. Obecnie dziewczyna ma już indywidualne lekcje w lokalnej szkole średniej. Cieszy się za każdym razem, gdy wychodzi na swoje zajęcia. Ma zamiar ukończyć pierwszy etap edukacji, który normalnie zajmuje 3 lata, a potem podjąć naukę jako pomoc pielęgniarska.
Dom Matki Maryi, który jest częścią Centrum Matki Ustawicznej Pomocy, nie mógłby istnieć i funkcjonować bez pomocy naszych przyjaciół i dobrodziejów. Szczególnie wspomagają nas dobrodzieje z werbistowskiej Prowincji Chicago, dzięki którym nasza misja wśród chorych na HIV/AIDS w Tajlandii jest możliwa. Każda ofiara ma bezpośredni wpływ na życie naszych podopiecznych i daje im drugą szansę w życiu. A ja staram się robić wszystko, co w mojej mocy, by każdego dnia towarzyszyć naszym dzieciom, młodzieży i starszym.
O. Truong Thong Le SVD
Tekst i fotografie za: Mission Update (spring 2019)
https://missionimpact.svdmissions.org/download-the-mission-update