Z cyklu "Zamyślenia (nie tylko) misyjne"
Mam szczęście i przywilej spędzić kilka tygodni w roku na gościnnej, szkockiej ziemi. Choć jako Zgromadzenie nie jesteśmy oficjalnie obecni w Szkocji, to gdzieniegdzie można odnaleźć ślady werbistowskiej pracy, które zawsze cieszą.
Parafie, w których posługuję, św. Józefa w Peebles oraz św. Jakuba w Innerleithen, przez pięć lat były pod opieką naszego współbrata, o. Wojciecha Rybki SVD. I to pod dobrą opieką. Po jego powrocie do kraju misyjnego przeznaczenia, parafia na jakiś czas utraciła samodzielność i stała się stacją dojazdową większej parafii. Przy dobrych wiatrach wierni mogli raz w tygodniu uczestniczyć we Mszy Świętej. Przy wietrze przeciwnym – raz w miesiącu.
Wierni modlili się i prosili o modlitwę w intencji swoich wspólnot. Ten rok przyniósł szczęśliwe rozwiązanie. Mają „swojego” proboszcza, znów są parafią na „pełen etat”. Radość, która wypływa z tego, dla nas może oczywistego faktu, widać na każdym kroku.
Nie zmienia to faktu, że cała diecezja St. Andrews & Edinburgh ma do dyspozycji tylu aktywnych księży, ilu liczy nasz dom św. Wojciecha w Pieniężnie. Oczywiście, nie chodzi o szokowanie skalą i liczbami. Nie roszczę sobie też prawa do wypowiedzi eksperckich na temat „ogólnej sytuacji” tutejszego Kościoła. Mogę się jednak podzielić kilkoma spostrzeżeniami, które, jak mi się wydaje, można potraktować w charakterze inspiracji. Albo motywacji.
Ten mój mały kawałek, małego Kościoła w małym, ale dzielnym kraju, jest przede wszystkim oczyszczony „z” i „przez”. I nic, poza kilkoma zbędnymi kilogramami, na tym nie stracił. Przez oczyszczenie „z” rozumiem przede wszystkim utratę wszelkich form zadęcia i nadęcia, które prawie zawsze świadczą o niestrawności. Bo Kościół, jak wszystko co żyje, trawi, karmi się i spożywa. I czasem zdarza się, że w miejsce stałego, zdrowego i życiodajnego pokarmu, zgodnego z naturą, nawpycha się fastfood’ów, jak młodzież na wycieczce szkolnej w 1994. Można wtedy udawać, że wszystko w porządku, ale trzeba niestety pamiętać, że jednocześnie psuje się powietrze. I to to, którym się oddycha. A mi tu w Szkocji oddycha się bardzo dobrze, czystym powietrzem.
Poza tym, Kościół w Szkocji, ten, który znam i który okresowo staram się budować swoim tu byciem, utwierdza mnie w przekonaniu, że małe jest nie tylko praktyczne, ale przede wszystkim piękne. Bo to Kościół mały. Momentami i miejscami nawet tyci. Rozsypany jak ziarnka maku na plaży. Szkockie plaże nie należą do najbardziej piaszczystych, ale, dla obrazowego porównania, można sobie wyobrazić plażę w Krynicy Morskiej. Ale mimo tego, że w porównaniu do naszych rozmiarów jest faktycznie mikro, w wielu codziennych bojach, starciach i wyzwaniach, z którymi się mierzy, autentycznie jest Dawidem wobec Goliata. Nie przejmuje się swoim rozmiarem. Nie czyni z niego argumentu za tym, że „nic nie da się zrobić”. Nie zamyka się w sobie, czy w przytulnym, pobliskim pubie i nie rozważa, jak to zacnie drzewiej bywało, słuchając trzaskającego w kominku ognia.
W języku angielskim Kościół to „she” – ona. I choć kobiet o wiek pytać nie wypada, to nie da się nie zauważyć, że Kościół w Szkocji przeczy własnej metryce. Bo to, że więcej w nim kobiet, niźli mężczyzn, to akurat żadna różnica. Ale już fakt, że można pięknie nic nie robić sobie z metryki, że można nie podliczać co roku w jakimś panicznym odruchu średniej wieku i z lubością podkreślać, że to jedyne, co nam w statystykach rośnie, to już jest dla mnie novum. I pulchrum, jeśli mogę tak powiedzieć. Z języków klasycznym miałem klasycznego „Vianney`a”.
Wreszcie, Kościół w Szkocji, który znam, uczynił z tego, co pozornie jest słabością – atut. Jest mały, a przez to bardzo rodzinny. Po tych kilku wizytach znam po imieniu większość parafian. Wiem, z czym się borykają, wiem, co ich cieszy. To sprawia też, że rozmowa w ramach takiej wspólnoty jest faktycznie rozmową rodziny przy stole. I wszelkie problemy rozwiązuje się, jak w rodzinie. Tak samo też dzieli się radości i rozkłada odpowiedzialność.
Lubię też to, że nawet fakt, iż ksiądz bywa rarytasem, został przekuty w atut. Kościół, który znam, jest najbardziej zaangażowanym ze znanych mi. Luksusem jest, że ksiądz nie musi znać się na wszystkim. Nie musi sam wybierać kwiatów na ołtarz, układać planu uroczystości, mieć z tyłu głowy tysiąca detali, które często w naszych kontekstach są niezmiennie „uksiężone”.
Jednocześnie, Kościół w kraju wrzosu i torfu, jest przepięknie sakramentalny i biblijny. Upatrując źródła swej młodości i siły w Słowie i sakramentach. To sprawia, że jest taki prosty i jednoznaczny we wszystkim, co robi. Nie znaczy to, że jest wolny od błędów, potknięć czy niedoskonałości. Jest autentyczny.
Po przyjeździe tradycyjnie – zachorowałem na zapalenie zatok, dość paskudne. Ciężko było mówić, oddychać, co szczególnie uwiera przy ołtarzu, z przypiętym pod nosem mikroportem. Po Mszy szybko zakopałem się pod kocem, zastanawiając się, jak dotrzeć do apteki. Kiedy w końcu się zmotywowałem do wyjścia, w przedsionku plebanii znalazłem trzy karteczki z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia, maść rozgrzewającą Vick’s, płyn do kąpieli z eukaliptusem i mentolem, babeczkę z budyniem, listek tabletek Lemsip na zatoki. To też lubię.
Maciej Baron SVD