Czy kiedykolwiek zdarzyło się Wam, że po spotkaniu szczególnej osoby, od razu rwaliście się, by zapamiętać wszystko, co wiązało się z tą postacią? Taką osobą był dla mnie śp. o. Kazimierz Niezgoda SVD. Tym bardziej, że na pożegnanie powiedział do mnie przedziwną obietnicę, którą, niestety, wypełnił: „Ja już do Polski nie wrócę.”
Chyba nigdy wcześniej go nie spotkałem, a na pewno nie w ten sposób. W 2014 roku jechałem z Chludowa ze znajomymi na śluby wieczyste naszych współbraci do Pieniężna. O. Kazimierz, jako jubilat, chętnie się z nami zabrał. Miał skończone 80 lat, 55 lat kapłaństwa i 65 lat ślubów zakonnych. I tak, jak z nami ruszył jednym autem, tak wrócił z nami do Chludowa, a za parę dni jechaliśmy jeszcze razem do Nysy. Spędziłem z nim zatem w drodze sporo czasu.
Byliśmy bardzo ciekawi jego misyjnych doświadczeń. I już po chwili czuliśmy, jakby to on zabrał nas w podróż do Kraju Rajskiego Ptaka. Barwnie opowiadał o swojej pracy w Papui-Nowej Gwinei. Zadawaliśmy coraz trudniejsze pytania, a on wydobywał kolejne opowieści, jakby wyciągając je z misyjnej skrzyni.
Opowiadał całym sobą. Gesty rąk, emocje na twarzy, a przy tym, jak na porządnego werbistę przystało, wszystko z charakterystycznym humorem i wielkim dystansem do siebie.
- Kiedyś bardzo się zasmuciłem, bo podczas odprawiania Mszy św. wszyscy nagle uciekli mi z kościoła - przywołał jedną z bardziej dramatycznych opowieści. - Jeszcze wtedy nie zorientowałem się, że zaczyna się trzęsienie ziemi, które Papuasi wyczuli. Gdy zdecydowałem się wybiec ze świątyni, uświadomiłem sobie, że nie mogę zostawić na ołtarzu postaci eucharystycznych i wróciłem w kierunku tabernakulum.
Gdy konstrukcja dachu zaczęła spadać, kolejne belki go przewróciły, a jedna ogromna przygniotła jego szyję tak, że się zaczął dusić. „Dziękuję Ci Panie Boże za moje życie, za powołanie i pracę tutaj” - zaczął się modlić, myśląc, że to ostatnie chwile jego życia. Powoli tracił świadomość i szykował się na koniec. Nagle poczuł ulgę i mógł nabrać na nowo powietrze w płuca. Ktoś uniósł na chwilę ogromną belkę. A on łykał haustami powietrze i wracał do świadomości.
Niestety, jego wybawca nie miał tyle sił, aby go wydobyć z tarapatów. Belka wróciła na miejsce i o. Kazimierz znowu był odcięty od normalnego oddechu. Znowu pociemniało mu przed oczami. Następnie poczuł pulsujący ból w karku. Jak się później okazało katechista siekierą rozrąbywał grubą belkę. Dotarli kolejni wybawcy, a historia zakończyła się szczęśliwie.
W drodze usłyszeliśmy jeszcze historię, jak to ojciec bronił samochodu przed zagarnięciem przez bandytów. Wjechali w niego innym autem, a gdy odmówił opuszczenia pojazdu, dostał kamieniem w głowę. Auta jednak nie opuścił.
Te opowieści przeplataliśmy również różańcem. Bardzo lubił go prowadzić. Do każdej dziesiątki spontaniczne dopasowywał intencję. Były nieraz długie, ale bardzo aktualne i prawdziwe.
Po Pieniężnie o. Kazimierz chciał udać się do Nysy, na spotkanie swojego rodzonego brata. Tak się stało, że również tam go zawiozłem. Po drodze pojechaliśmy do Cielczy k. Jarocina na świętowanie ślubów zakonnych br. Krzysztofa Walendowskiego SVD.
- Pojedźmy po drodze do Bruczkowa! - poprosił o. Kazimierz.
Zdradził, że chciałby zobaczyć jeszcze raz w życiu miejsce, gdzie zaczęła się jego droga powołania. W Borku Wielkopolskim poprosił, aby pojechać na stację kolejową. Stacja już nie istniała, ale odnaleźliśmy dawny peron. Był zarośnięty wielkimi chaszczami. Wszedł w nie i zniknął nagle. Doszedłem do niego i z niezrozumieniem patrzyłem jak przykłada głowę do ziemi.
- Tak nasłuchiwaliśmy, czy nadjeżdża pociąg – wyjaśnił ze szczerym uśmiechem, gdy tylko się podniósł. Próbował odtwarzać w pamięci dawne czasy.
Bardzo żywo zareagował na widok budynku w Bruczkowie. Z jednego z okiem na piętrze wyglądała pewna pani. Wskazał na nią palcem.
- O tam! Tam była jadalnia! - oznajmił z entuzjazmem.
Szybko wyjaśniliśmy pani, że tylko odwiedzamy miejsce, a ona pomogła nam za chwilę zdobyć klucze do kaplicy, która jeszcze tam istniała.
W drodze do Nysy, jako że jechaliśmy już sami, zwierzył mi się z kilku trudnych historii. Jedna dotyczyła trudnej relacji ze współbratem z Papui. Nie akcentował tego, ile przez niego wycierpiał, ale cały czas próbował podjąć refleksję, jak może mu najlepiej pomóc. O, jak bardzo nazwisko o. Kazimierza nie pasowało do tego, jak żył i myślał.
W Nysie, zanim pojawił się jego brat, dał się namówić, aby pomóc mi w rekolekcjach. Odprawiliśmy razem Mszę św., na której wygłosił kazanie. Byłem zdumiony, jak pomimo ogromnej różnicy wieku, potrafił trafić do serc młodych chłopaków. W pewnym momencie udało mu się nawiązać z nimi swoisty dialog.
Takie to mam wspomnienie o ojcu Kazimierzu Niezgodzie. Kilka miesięcy po spotkaniu z nim zostałem koordynatorem ds. komunikacji w Polskiej Prowincji. Później biłem się z myślami, że nie uwieczniłem tego naszego spotkania. Było ono tak żywe. Cicho liczyłem, że jeszcze raz przyjedzie do Polski i wtedy wykorzystam jego talent w opowiadaniu. Tak się jednak nie stało. Obietnicy dotrzymał i nie wrócił już do kraju. Chciał do końca być na misyjnej ziemi, gdzie przez ponad pół wieku ofiarowywał swoje serce misjom.
Krzysztof Kołodyński SVD
CZYTAJ TAKŻE: Życiorys śp. o. Kazimierza Niegody SVD