Nieraz myślę sobie, jak to dobrze, że Pan Bóg karty naszego życia odkrywa powoli i ostrożnie. Jeśli bym wiedział przez co przejdę w ciągu pierwszych pięciu lat w nowej prowincji, to pewnie wtedy, w 2019 roku, dałbym sobie spokój z prośbą o przeniesienie z Węgier do Rosji.
Zaczynając jednak od początku. Po blisko 13 latach przeróżnych zadań i wyzwań w prowincji węgierskiej, poprosiłem o przeniesienie. Prośba motywowana była różnorodnie, przy czym, choć na dalszym miejscu, nie bez znaczenia była również wieloletnia moja nie do końca zrozumiała platoniczna miłość do terenów, dokąd 80 lat wcześniej w bydlęcym wagonie zafundowano przeprowadzkę mojej babci.
Wszyscy duchowni, obecnie przyjeżdżający do Rosji, spotykają się z surowym prawem migracyjnym, które wymaga odnawiania 90-dniowej wizy każdorazowo w państwie swego obywatelstwa. Nie ukrywam, że z początku dosyć sympatyczną wydawała się perspektywa cokwartalnych urlopów u starzejących się powoli rodziców, w porównaniu z urlopem międzykontynentalnym, który z reguły przysługuje co 3 lata.
Przed domem prowincjalnym w Budapeszcie (2015). Fot. archiwum autora.
W ten sposób rozpocząłem swoje rosyjskie przygody, na początku w leżącym 500 km od Moskwy Tambowie. Już przy drugiej wizie zderzyłem się z szyderczym uśmiechem skrupulatnej biurokracji, kiedy w zaproszeniu. do wizy nie do końca biegła w polskim alfabecie osoba pomyliła jedną literkę, i zamiast Wołowicz stałem się na krótką chwilę Wotowiczem. Skutkowało to kolejnym dodatkowym, wtedy już niechcianym, miesiącem urlopu w Polsce, w oczekiwaniu na kolejne, poprawione zaproszenie do wizy.
Zaproszenie w końcu przyszło, wizę Rosja bez problemów wydała. Kiedy w połowie marca 2020 szczęśliwy, z kolejną wizą, wracałem do Rosji, na granicy czuło się niesamowicie napiętą atmosferę, ‘osłodzoną’ pytaniem polskiego pogranicznika: jest pan pewien, że dojedzie pan do Tambowa? Udało się. Jednak po kolejnych trzech miesiącach w Rosji, po dwutygodniowej kwarantannie w upalnym Pieniężnie i pod czujnym okiem codziennie sprawdzających kwarantannę funkcjonariuszy pieniężnieńskiej policji, uświadomiłem sobie, że Rosja zamknęła przede mną swoje granice na czas nieokreślony.
Po długim i solidnym wypoczynku w warmińskiej Alma Mater oraz po wypełnieniu paru dorywczych zadań, zacząłem szukać sobie jakiegoś zajęcia pożytecznego dla ludzkości. Tą drogą dostałem propozycję z Chludowa, na którą z radością odpowiedziałem. Wkrótce zostałem socjuszem w nowicjacie i dorywczym zastępcą wielkopolskich proboszczów poległych czasowo w swoich łóżkach w walce z Covidem.
Rok w Polsce minął mi więc na spełnianiu takich sympatycznych i dorywczych zadań, w bardzo sympatycznej chludowskiej wspólnocie. Wiadomości o otwarciu granicy z Rosją, póki co, nie docierały. Zgłoszenia kandydatów do postulatu i do nowicjatu na kolejny rok również nie.
Tymczasem przyszła bardzo usilna i kusząca prośba ze Szkocji. Biskup Aberdeen, najbardziej wysuniętej na północ diecezji tego brytyjskiego państwa, prosił o pomoc. Mając u siebie tysiące polskich migrantów, nie miał dla nich polskojęzycznego duszpasterza. W ten sposób jesienią 2021 roku odebrałem z jego rąk nominację na kapelana w duszpasterstwie polskojęzycznym.
O. Adam Wołowicz SVD przed Centrum Turystycznym Loch Ness w Szkocji (fot. archiwum autora)
To miejsce stało się pierwszym w moim życiu, kiedy w ciągu 9 miesięcy nie zobaczyłem ani jednego współbrata, choć nieraz i zatęskniłem, choćby za odmówieniem brewiarza z kimś obok. Najbliżsi werbiści żyli około 900 km na południe, w Londynie, a u mnie w Aberdeen pracy było po uszy, więc przejażdżkę do drogich sercu nieznajomych przez wiele miesięcy niezbyt brałem pod uwagę.
Chociaż w zupełności mnie nie przytłaczająca, ta w pewien sposób eremicka sytuacja napełniła niepokojem najwyższych przełożonych, którzy docenili mnie wtedy nową propozycją mającą za zadanie uratować aspekt wspólnotowy mojej zakonności, a jednocześnie odpowiedzieć na niedobór personelu w nowym zaproponowanym przez nich miejscu.
Nieoczekiwanie jednak Rosja otworzyła swoje granice. Była jesień 2022. Kolejne dwa lata pracy w Rosji ukraszone były regularnymi cokwartalnymi podróżami. Sankcje na rejsy samolotów między UE a Rosją dodały tylko kolorytu. Chcąc więc wjechać do Rosji, co kwartał wsiadam w Gdańsku w autobus polskiego PKS-u jadący do Królewca, z tabliczką przy kierowcy nawiązującą jednak do naszych bardziej wschodnich tradycji, czyli kierunek ‘Gdańsk – Kaliningrad’.
Podróże kształcą, ale nieraz i męczą. Wszyscy więc my, duchowni raczkujący stażem w Rosji, śnimy po nocach, żeby udzielono nam w końcu tego czasowego pobytu, który zakończy nasze wcześniej upragnione, a potem już bardziej umęczone, urlopy w ojczyźnie.
Kościół św. Apostołów Piotra i Pawła w Czycie, w obecnym miejscu pracy o. Adama Wołowicza SVD (fot. archiwum autora)
Rosja jednak jest bardzo ostrożna w przydzielaniu migrantom zezwoleń na pobyt długoterminowy. Jest to bardzo zrozumiałe w kontekście milionów migrantów z Uzbekistanu i innych państw leżących nieco na południe od Kazachstanu, szukających swego ‘American dream’ w wersji rosyjskiej. Nie wypominając nikomu przynależności religijnej, są to jednak zwykle obywatele krajów, którzy również w Rosji szybko grupują się wokół meczetów. Baczność władz Rosji wobec wciąż grożących aktów terroryzmu jest więc jak najbardziej uzasadniona. Stąd nie dziwimy się tej ostrożności i my, katolicy, kiedy musimy przejść przez poważne procedury, kończące się zawieszeniem wielkiej tablicy przy wejściu do kościoła, ostrzegającej przez niebezpieczeństwem terroryzmu.
W ciągu tych dwóch ostatnich lat trzy razy prosiłem władze o pobyt czasowy, za każdym razem bez skutku. Może to i dobrze, że również i dla naszego bezpieczeństwa jesteśmy solidnie prześwietlani, obserwowani i słuchani. Płacimy za to i czasem i kosztownymi podróżami, wciąż z nadzieją, że już wkrótce karta pobytu będzie w kieszeni.
Mimo takich perypetii, w końcu po 5 latach od napisania prośby o przeniesienie z Węgier do Rosji, dostałem pierwszą bardziej odpowiedzialną pracę w werbistowskie Redii Ural*: w maju 2024 roku nieoczekiwanie zostałem proboszczem w mieście Czyta w azjatyckiej części Rosji. Mieście często bezśnieżnych, aczkolwiek mroźnych zim (do -40). Sąsiedni katolicki proboszcz żyje 500 km od nas, a kolejny w Irkucku, 1000 km na zachód. W naszym regionie kapłani szukający spowiednika dla siebie samych przemierzają nieraz w tym właśnie celu ładnych kilkaset kilometrów.
W Rosji zaproszenie do wizy inicjuje parafia, a podpisuje proboszcz. Od dnia więc, gdy zostałem proboszczem, zapraszam w imieniu wspólnoty parafialnej samego siebie, co dodaje całemu procesowi wesołego kolorytu. Czekam w ten sposób wciąż na kartę pobytu, będąc zadowolonym z tego, że otaczające zewsząd służby, długo obserwując nowych przybyszów, solidnie dbają również o nasze bezpieczeństwo. Wielki Brat czuwa… I tak ma być.
Sierpień 2024. O. Adam Wołowicz SVD z br. Artiomem Teryakov’em SVD w Czycie (fot. archiwum autora)
Pięknem, naprawdę pięknem, pracy w Rosji, gdzie katolików w społeczeństwie jest około 0,5%, jest otwartość wielu ludzi na duchowość. W naszym kościele w Czycie nieustannie pojawiają się nowe twarze szukające Boga. Część z tych twarzy szybko znika bezpowrotnie, ale część pozostaje. Miliony Rosjan są bardzo wygłodzone duchowo. Przychodzą i pytają, chcą rozmawiać, proszą o chrzest.
Pewnego dnia, przechodząc placem przed kościołem, zagadnąłem kręcących się tam dwóch 12-13-latków, co zakończyło się 40-minutowym zalewem pytań ze strony tych niezbyt zaznajomionych z chrześcijaństwem młodych chłopaków. Z radością w sercu, w końcu jednak ratowałem się ucieczką do niecierpiących zwłoki obowiązków.
Rok 2024 prezydent Federacji Rosyjskiej, Władymir Putin, ogłosił pod hasłem „Wiara, Rodzina, Ojczyzna”. To i wiele innych znaków daje nadzieję nam, misjonarzom w tym kraju, który łączy Europę z Azją, na jeszcze głębsze odnowienie chrześcijaństwa na terenach Rosji.
Adam Wołowicz SVD
Rosja
Tekst za: Komunikaty SVD
* Regia to jednostka organizacyjna w Zgromadzeniu, która jeszcze nie ma wystarczającego personelu, by stać się prowincją. Na czele regii stoi regionał.