29 września 2022 roku. Ostatnie delikatne poprawki kursu, moment zatrzymania nad ziemią i po chwili samolot linii Norwegian wylądował po południu na lotnisku Oslo Gardemoen. Tak znalazłem się na norweskiej ziemi. Z lotniska odebrał mnie o. Antoni Erragudi SVD wraz ze znajomym księdzem. Dojechaliśmy do parafii w przylegającym do stolicy Stabekk, spokojnej i malowniczej miejscowości, gdzie w tamtym czasie mieszkali i posługiwali o. Antoni wraz z o. Piotrem Śledziem SVD. Obecnie obydwaj pracują w katedrze św. Olafa.
Pierwsze chwile to poznawanie osób z otoczenia współbraci, słuchanie o realiach życia i posługiwania w tutejszym kościele, spacery po najbliższej okolicy wraz z robieniem zdjęć co kilkadziesiąt metrów. Czas mojej pracy przyszedł jednak szybko. Już 1 października zostałem przedstawiony Polakom z parafii św. Hallvarda w Oslo, gdzie tego dnia odprawiłem pierwszą mszę. Jest ona jedną z największych parafii rzymskokatolickich w Norwegii i liczy 15 tys. wiernych. To mniej więcej tyle samo, ile Parafia Matki Bożej Bolesnej w Nysie, z którą pożegnałem się bardzo serdecznie kilka dni wcześniej.
Na obszarze 364 tys. km2 mieszka niespełna 5,5 mln ludzi, co czyni Norwegię jednym z najrzadziej zaludnionych krajów w Europie (ok. 15 osób na km2). Większą część terenu stanowią góry, lasy, tundra, bagna i jeziora. Jedna trzecia ludności mieszka w Oslo i najbliższych okolicach. W rejonie tym znajduje się 13, spośród około 40 parafii rzymskokatolickich.
Msza wszystkich grup językowych podczas noworocznego święta w parafii św. Hallvarda w Oslo (fot. archiwum Huberta Łucjanka)
Imigranci stanowią 15% całej populacji. Wśród nich największą grupą są Polacy (120 tys.), po nich Litwini (50 tys.), Somalijczycy (44 tys.), Pakistańczycy i Syryjczycy (po 40 tys.). Według statystyk religijnych ponad 64% mieszkańców należy do tzw. Kościoła Norweskiego, czyli protestanckiego kościoła tradycji ewangelicko-augsburskiej, którego zwierzchnikiem jest król Norwegii. Można powiedzieć, że jest to kościół narodowy, przy czym widoczny jest w nim wyraźny, wręcz kilkukrotny, spadek uczestników nabożeństw w ostatnich kilku latach.
Około 25% ludzi nie przyznaje się do jakiejkolwiek religijnej tożsamości. Muzułmanie stanowią 3% ludności. Najwięcej z nich mieszka na terenie Oslo, a widok kobiet w burkach jest już wpisany w miejski krajobraz. Chrześcijanie nienależący do kościoła narodowego to niespełna 7% społeczeństwa. Obok różnych kościołów protestanckich największą grupę stanowią katolicy (3%), głównie za sprawą imigrantów z Polski.
W takiej rzeczywistości funkcjonuje 15-tysięczna werbistowska parafia, która zajmuje w przybliżeniu obszar o średnicy 30 km, obejmujący wschodnie i południowe części Oslo oraz takie miejscowości jak Ås, Langhus czy Vinterbro. Nasi parafianie stanowią niecałe 4% wszystkich mieszkańców tego obszaru.
Wśród wszystkich zarejestrowanych katolików w parafii największą grupę stanowią Polacy. Jest ich prawie 40%. Poza tym są Wietnamczycy, Filipińczycy, Erytrejczycy i Tamilowie. Są też rodzimi Norwegowie, przy czym wielu z nich przeszło na katolicyzm z protestantyzmu w dorosłym wieku.
Święto noworoczne w parafii św. Hallvarda w Oslo (fot. archiwum Huberta Łucjanka)
Ciekawą mieszaniną jesteśmy też my, duszpasterze. Za norweskie i angielskojęzyczne duszpasterstwo odpowiedzialny jest przede wszystkim proboszcz, ks. Ragnar, Norweg pochodzący z południa kraju. Solidnie wspomaga go ks. Henry pochodzący z Myanmaru oraz o. Andreas, marysta pochodzący z Niemiec, który pracuje również dla Norges Unge Katolikker, organizacji zrzeszającej młodych katolików norweskich. Ja jestem odpowiedzialny przede wszystkim za duszpasterstwo grupy polskojęzycznej. Powyższą różnorodność uzupełnia ks. Myron, ksiądz grekokatolicki przeznaczony do posługi wśród Ukraińców, mąż jednej żony i ojciec trójki dzieci.
Różnorodność naszej parafii widać było szczególnie w czasie styczniowego święta noworocznego, gdy na jednej mszy zgromadziły się wszystkie grupy językowe ze swoimi śpiewami w czasie liturgii, niekiedy ze swoimi strojami. Po skończonej mszy udaliśmy się na dalsze świętowanie do sali parafialnej, gdzie można było skosztować tradycyjnych potraw, poznać się lepiej, porozmawiać. Dla wielu z nas było to poruszające doświadczenie, kiedy zebraliśmy się jako ludzie różnego pochodzenia, różnych języków, a jednak dzieci tego samego Ojca, by w tej samej liturgii i w tym samym Duchu wychwalać naszego Pana.
Moja praca to przede wszystkim msze w języku polskim i posługa sakramentalna. Religia w szkołach jest tutaj tym, co należałoby rozumieć raczej jako religioznawstwo. I dlatego zależy nam na solidnym przygotowaniu dzieci i młodzieży do przyjęcia pierwszej komunii i bierzmowania w ramach comiesięcznych katechez, które prowadzę z naszymi wolontariuszami.
O. Hubert Łucjanek SVD z Polakami należacymi do Grupy św. Józefa (fot. archiwum Huberta Łucjanka)
Przykład praktykowania wiary przez rodziców i ich zaangażowanie w przygotowania są kluczowe, szczególnie w tutejszych warunkach. Ostatnio liczyliśmy. wiernych uczestniczących w niedzielnej liturgii. Ze wspomnianych wcześniej 15 tys. zarejestrowanych parafian na wszystkie norweskie, polskie, angielskie i ukraińskie msze przychodzi około tysiąca. Mój norweski proboszcz mówi, że „det er bra” (to jest dobrze), a ja sobie mówię: „no tak, w końcu chyba jestem na misjach”.
Moją radością jest, tak samo jak to było w Nysie, grupa ludzi, którzy chcą czegoś więcej, i na których można liczyć. Od kilku lat działa tutaj grupa mężczyzn św. Józefa, mamy w parafii Kręgi Domowego Kościoła. Nie brakuje tych, którzy angażują się w życie parafii na inne sposoby. Poza tym mój adres mailowy i telefon są oficjalnie podane, więc trudno o parafii zupełnie zapomnieć. Nawet wtedy, kiedy jestem w domu, bo mieszkam wraz ze współbraćmi w okolicach katedry i „ do pracy” mam 20 minut piechotą. Od niedawna w szpitalach mój numer jest również znany. Dopiero co przeżyłem inaugurację tego typu posługi. Myślę że będę wzywany tam częściej.
Jestem na razie po podstawowym kursie języka. Trochę mogę się dogadać, ale norweskojęzycznej posługi w sposób stały póki co nie pełnię. Dla dodania otuchy mówią, że dobrze mi idzie, ale wiem, że do swobodnego posługiwania się językiem jeszcze sporo mi brakuje.
Widok z obronnej wyspy Oscarsborg na Oslofjord (fot. archiwum Huberta Łucjanka)
Po przyjeździe do Norwegii żadnego większego szoku kulturowego nie przeżyłem. W końcu to kraj europejski, tak samo jak Polska. Wcześniej byłem tu dwa razy. O pewnych różnicach wiedziałem już wcześniej. Przed przyjazdem miałem obraz kraju, gdzie wszystko działa bardzo punktualnie. Okazuje się jednak, że nie zawsze i nie wszędzie. Na szczęście jedną z tutejszych dewiz jest powiedzenie „ikke stress”. Na ulicach czy w miejscach pracy jest spokojniej. Przekłada się to na to, że na załatwienie niektórych spraw trzeba trochę poczekać. Miejscowi szanują swój wolny czas, w piątek wszyscy sobie życzą „god helg”, a później jadą poza miasto na „hyttę” (mniej lub bardziej prymitywna chatka na łonie natury), wchodzą na okoliczny szczyt, by na górze rozpalić ognisko, idą na biegówki, umawiają się na domowy wieczór z bliższymi znajomymi albo wyprowadzają czworonoga na spacer, chociażby na pobliski cmentarz.
Mimo wizerunku Norwegii jako kraju bogatego, w dobie obecnego kryzysu dużo mówi się tu o oszczędzaniu energii, szczególnie elektrycznej. Jednak wychodząc późnym wieczorem widziałem zapalone światła w domach, chociaż nie widać było, żeby ktoś w środku coś robił. „Co za niekonsekwencja” – pomyślałem. Ostatnio jednak usłyszałem przynajmniej częściowe wytłumaczenie tego fenomenu. Sięga ono czasów, gdy większość Norwegów pracowała na morzu. Kiedy wracał taki Norweg na ląd, światła w domach miały pomóc mu dotrzeć w bezpieczne miejsce.
Oby zatem nie brakowało nam świateł w drodze do nieba, a nawet byśmy sami też byli takimi światłami dla innych.
Hubert Łucjanek SVD