Abp Wilhelm Kurtz SVD w październiku 2018 roku został uhonorowany w Warszawie medalem “Benemerenti in opere evangelizationis”. Przez kilka miesięcy, ze względów zdrowotnych, przebywał w Australii. Teraz wrócił do kraju swej misyjnej pracy.
Możliwość powrotu do Papui Nowej Gwinei to dla misjonarza ogromna radość. Emerytowany ordynariusz archidiecezji Madang pomaga w duszpasterstwie, głównie w formacji katechistów.
83-letni arcybiskup Kurtz przeszedł na emeryturę w 2010 roku, po osiągnięciu przepisanego w prawie kanonicznym wieku. Miał możliwość powrotu do Polski, ale – jak sam przyznaje – po 50 latach pracy w Papui Nowej Gwinei, zbyt bardzo pokochał to miejsce i ludzi. Poza tym nie był pewien, jak poradziłby sobie, w czasie europejskich zim.
Zapytałem obecnego arcybiskupa, czy miałby coś przeciwko, bym został w Madang. Zależało mi, by być między ludźmi i ciągle czuć się przydatnym - mówi abp Kurtz. - Pamiętam z własnego doświadczenia jako ordynariusz, że w diecezji i całym kraju brakuje kapłanów, więc pomyślałem, że mógłbym się jeszcze na coś przydać. Na szczęście obecny ordynariusz zgodził się z radością.
Abp Kurtz odprawia zatem Msze Święte w okolicach Madang, a do tego wykłada w lokalnej szkole dla katechistów, którą sam założył. Bardzo to lubię - mówi. - Każdego roku mamy około 25 osób kończących tutaj naukę, co daje mi ogromną satysfakcję.
Abp Wilhelm służy również jako ojciec duchowny dla kapłanów. Mam teraz więcej czasu i lubię przebywać z kapłanami. Dla nich to ważne, że jest ktoś, kto ich posłucha, czy zwyczajnie zapyta, co słychać - mówi arcybiskup. - Mamy tutaj mało kapłanów i doskonale wiem, że wielu jest ciężko, szczególnie, gdy pracują sami w oddalonych placówkach.
Cieszy go także czas spędzamy z pracownikami biur diecezjalnych. Czasem wystarczy po prostu być, a okazuje się, że jest to niezwykle ważne – przyznaje.
W ostatnim czasie ważnym wydarzeniem w pracy abp Kurtza była wizyta w Prowincji Simbu. Odbywały się tam obchody 50-lecia parafii i kościoła, który sam zbudował jako młody misjonarz, krótko po swoim przybyciu do Papui Nowej Gwinei.
Wtedy było tutaj, jak w erze kamienia łupanego. Częste walki plemienne, ciężkie warunki życia, ale ludzie niezwykle serdeczni - wspomina. - Prawie wcale nie mówiłem w pidgin [jeden z oficjalnych języków Papui Nowej Gwinei - przyp. red.], a musiałem się do tego uczyć języka lokalnego. Do stacji bocznych było daleko. Dojście do niektórych z nich zajmowało 6 godzin marszu w górzystym terenie. Po drodze niejednokrotnie trzeba było przeprawiać się przez rzeki, na których oczywiście nie było mostów.
Młody Wilhelm pracował w tej parafii przez 13 lat. W tym czasie, wraz z lokalnymi społecznościami, wybudował 3 kościoły, szkołę i ośrodek zdrowia.
Podróż do tego miejsca po 50 latach była bez porównania łatwiejsza. Przyleciał po mnie helikopter - śmieje się abp Kurtz i dodaje. – Gdy lądowałem, czekały na mnie tłumy ludzi. Każdy chciał mnie uściskać. Potem, w długiej procesji, przeszliśmy do głównej stacji misyjnej. Zabito świnie na ucztę. Wcześniej, oczywiście, modliliśmy się w czasie Mszy Świętej. Było pięknie – no, może poza deszczem, bo lało i nie chciało przestać.
Ludzie tak się cieszyli – kończy swoją opowieść abp Kurtz. - Było cudownie. Czułem się, jakbym wrócił do swojej rodziny.
Za: www.divineword.com.au
Więcej o pracy i posłudze abp Kurtza na Papui Nowej Gwinei