3 listopada w nocy dostałem wiadomość od s. Reginy, że coś złego dzieje się z jej oczami. Zaczęła powoli tracić wzrok i miała problem z błędnikiem. W marcu tego roku siostra miała wylew, dlatego nie zdziwiła mnie jej wiadomość. Też jestem po wylewie i wiem, że nie jest już się w pełni sprawnym. Każdego dnia odczuwam drętwienie nogi i ręki.
Od razu napisałem do niej, że 15 listopada kończy mi się wiza, więc pojadę do Luandy i wtedy zabiorę ją ze sobą. W stolicy przebadają ją dokładnie i może znajdą przyczynę jej problemów z oczami. Umówiliśmy się, że 5 listopada odbiorę siostrę z naszej misji Caungula, oddalonej ode mnie o około 500 km, a od siostry Reginy około 160 km.
Przez 3 dni nie mogłem kupić paliwa. Próbowałem różnych sposobów, niestety bezskutecznie. W tym czasie s. Regina oczekiwała na informację ode mnie. W końcu, zaniepokojona moim milczeniem, napisała krótką wiadomość: „Ojcze Edwardzie nie pozwól, abym straciła wzrok.”
Bardzo się wzruszyłem tą wiadomością i postanowiłem działać. Wiem, że Misjonarki Maryi pracują w Angoli w ciężkich warunkach. Trzeba było brać sprawę w swoje ręce. Od razu zadzwoniłem do siostry z prośbą, aby wyjechała już do naszej misji w Caunguli, skąd miałem ją odebrać. W końcu, po znajomości i mocno przepłacając, udało mi się zdobyć paliwo. Mogłem zatem ruszyć w podróż.
Droga była bardzo trudna. Po 13 godzinach dotarłem na miejsce. Zazwyczaj tę trasę pokonywałem w 5-6 godzin, ale teraz jest pora deszczowa i warunki na drodze były bardzo ciężkie. Do Caunguli dotarłem wieczorem. Od razu zauważyłem, że siostra ma problem z widzeniem, bo mocno mrużyła oczy.
Siostra na misję dotarła okazją na motorze. Wyjechała dwa dni wcześniej, o 5 rano. Do pokonania miała 160 km, ale na umówione miejsce dotarła po ponad 14 godzinach. Okazało się, że podróż była z przygodami. Po drodze łańcuch się zerwał, zabrakło paliwa i motor się wywrócił.
Droga, po której s. Regina musiała dotrzeć na motorze (fot. Edward Sito SVD)
Bardzo się ucieszyłem, że mimo trudności, s. Regina szczęśliwie dotarła do Caunguli. Uprzedziłem ją, że czekają nas jeszcze 2 dni jazdy, a paliwa mam tylko na jeden dzień. Jeśli w Xamuteba nie zatankuję, to nie wiem, jak będzie dalej. Poprosiłem, żeby nastawiła się psychicznie, że będzie ciężko.
Pierwszego dnia mieliśmy do pokonania ok. 10-12 godzin dziur. Kolejny dzień miał być spokojniejszy, bo są większe szanse na zatankowanie samochodu i droga jest lepsza. Teoretycznie od Dundo do Xamuteba nie ma możliwości zatankowania auta, czyli muszę mieć zapas paliwa na ok. 800 km i nie mogę „złapać kapcia”. Dlatego przeważnie jeżdżę z dwoma kołami zapasowymi.
Udało się! Po dwóch dniach dojechaliśmy szczęśliwie do Kifangondo. Zatrzymaliśmy się u o. Emila Kałki SVD, który bardzo dobrze nas przyjął. Niestety, s. Regina nie była już w stanie o własnych siłach wysiąść z samochodu. Zaniosłem ją do pokoju. Była bardzo słaba, opadała z sił. Zjadła kolację i poczuła się trochę lepiej. Sama poszła do łazienki. Zapewniała mnie, że już jest wszystko dobrze.
Przed pójściem spać pożegnałem się z o. Emilem, podziękowałem za wszystko i udałem się do siostry, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku. Niestety, przed 22.00 siostra ponownie bardzo źle się poczuła. Traciła oddech, nie reagowała na mój głos, nie było z nią kontaktu. Sytuacja była bardzo poważna. Zadzwoniłem do s. Basi, która jest pielęgniarką [s. Barbara Sojka SSpS jest dyrektorem klinicznym Centrym Medycznego św. Łukasza w Kifangondo - przyp. red.]. Poprosiłem, żeby jak najszybciej przyjechała karetką. Zapytała, jak Regina się czuje.
- Basiu, siostra Regina chyba już się nie czuje. Najważniejsze żeby na misji nie wymknęła się do Pana za wcześnie - odpowiedziałem.
Droga do stolicy zablokowana. Trzeba czekać! (fot. Edward Sito SVD)
Dla osoby po udarze, ta podróż była zbyt wyczerpująca. Zadzwoniłem do znajomych lekarzy z Polski, wytłumaczyłem, jaka jest sytuacja. Doradzili mi, by podać jakiś lek na rozrzedzenie krwi, żeby nie zrobił się zator. Na szczęście miałem taki lek przy sobie, bo przyjmuję Xarelto codziennie. Lekarze z Polski kazali natychmiast podać siostrze ten lek. Ale pojawił się kolejny problem! Jak jej podać tabletkę, skoro z siostrą nie ma kontaktu. Słabo oddycha. Nauczony życiem, wykorzystałem kielecki sposób - niech się zakrztusi, a później coś wymyślę! Dałem jej pół szklanki wody, siostra się zakrztusiła, chwilę pokaszlała. Poprosiła jeszcze o wodę i… udało się! Podałem Xarelto i trochę wody.
Basia przyjechała po 20 minutach karetką i od razu pojechaliśmy szukać szpitala, do którego przyjmą siostrę Reginę. To było nie lada wyzwanie! Od godz. 22.00 jeździliśmy po szpitalach. 4 godziny wałęsania się po stolicy! Jak Józef z Maryją po Betlejem! Żaden szpital i kliniki prywatne nie chcieli siostry przyjąć. Bali się odpowiedzialności. W końcu o 2.00 w nocy pochodzący z Kuby lekarz przyjął siostrę w prywatnej klinice. Ucieszyłem, choć od razu wiedziałem, że tanio nie będzie. Ale w tym momencie najważniejsze było zdrowie siostry. Była nieprzytomna, więc musiałem tłumaczyć, że kobieta jest po udarze, po 4 dniach wyczerpującej podróży i tak dalej.
Pobrali jej krew i zlecili badania. Regina miała bardzo złe wyniki: hemoglobina trochę ponad 4, gdy norma jest około 14, bardzo duży niedobór żelaza. Dostała lekarstwa i zaczęto jej robić badania.
Od 2.00 do 5.00 rano poczułem się lżejszy o 214 tyś. kwanzas, czyli wartość około 10 pensji miesięcznych w regionie, w którym pracuję. Za 3 godziny badań zapłaciłem w przeliczeniu ok. 20 tyś. złotych. Żeby chorować w Angoli trzeba mieć dużo pieniędzy i dobrych ludzi wokół, na których można liczyć w trudnych chwilach.
Oczywiście lekarze zaproponowali, żeby siostra jeszcze pozostała kilka dni w klinice. Jednak nasze zaplecze finansowe nie wytrzymałoby tego. Poprosiłem zatem, żeby przepisali lekarstwa, a następnego dnia będę szukał szpitala, gdzie będzie leczona dalej.
S. Barbara Sojka SSpS w Kifangondo (fot. Edward Sito SVD)
Siostra wróciła ze mną na misję Kifangondo około godz. 5.30. Oddaliśmy karetkę, bo była potrzebna w klinice i walczyliśmy nadal. Osobiście czułem się wyczerpany. W ciągu dwóch dni spałem tylko godzinę. Po długiej podróży nie miałem czasu na odpoczynek. Trzeba było działać, żeby pomóc siostrze.
Nad ranem znowu zaczęła się akcja umieszczenia siostry w szpitalu. Tylko pytanie, w którym! W Luandzie kliniki prywatne za dzień hospitalizacji liczą sobie około 1000 euro. Dla porównania w naszej diecezji bardzo dobra pensja to około 40 euro. Zatem kliniki prywatne odpadały, bo nie było nas na to stać. Trzeba było szukać szpitala państwowego. Jednak w tym czasie w szpitalach trwały strajki pielęgniarek, więc była ogromna trudność, by cokolwiek załatwić. Musieliśmy szukać innych sposobów.
Mój biskup, Estanislau Chindeacasse SVD, znał szczegóły mojej walki o zdrowie siostry. Nad ranem dowiadywał się, co z siostrą. Wytłumaczyłem mu, że moje znajomości już się wyczerpały i teraz wszystko w jego rękach. Biskup przekazał mi kontakt doktora Gaspara, dał też parę wskazówek, niestety niezbyt skutecznych. W końcu na drugi dzień sam przyjechał zobaczyć siostrę. Uspokoił mnie, że nie ma zagrożenia życia, ale dobrze nie jest, więc będziemy się starać, żeby siostra została przyjęta do szpitala wojskowego.
Był jednak mały problem. Otóż szpital wojskowy, był pierwszym szpitalem, do którego pojechaliśmy w nocy i który nas nie przyjął. Czekaliśmy tam około godziny, żeby jakiś lekarz zobaczył siostrę. Okazuje się jednak, że w Angoli trzeba mieć dużo cierpliwości, pokory i dobre znajomości. W końcu, po licznych negocjacjach, siostra została przyjęta do szpitala wojskowego.
Po 8 dniach została wypisana, choć jej stan zdrowia pozostawiał wiele do życzenia. Męczyła ją gorączka. Siostra Basia zasugerowała, żeby zrobić test na malarię. Okazało się, że wynik był pozytywny. Zaczęło się leczenie na malarię. Teraz siostra Regina czuje się już dobrze i nabiera sił. Jest w stanie ruszyć w drogę powrotną na swoją misję. Wszystko dobrze się skończyło.
Mogę już spać spokojnie. Udało się pomóc siostrze. Kosztowało mnie to dużo nerwów i stresu. Życie człowieka jest przecież najcenniejsze. Przypomniały mi się słowa mojej świętej pamięci mamy, która często powtarzała: „co się namartwisz, to twoje”. To świętokrzyskie przysłowie można wyjaśnić następująco: jeśli ktoś się martwi i stresuje, to jest to jego osobiste cierpienie. Czyli, jak lubisz się stresować, to się stresuj.
S. Regina (w środku) już zdrowa ze swoją wspólnotą (fot. Edward Sito SVD)
Historia z siostrą Reginą skłoniła mnie do pewnej refleksji. Gdy odwiedziłem ją po raz pierwszy w szpitalu, w miarę przytomna zapytała, co jej przywiozłem. Miałem dla niej pidżamę, owoce, telefon. Zapanowała cisza. Siostra zapytała, czy przywiozłem jej Najświętszy Sakrament. Od tygodnia nie przyjmowała komunii i to było jej największym pragnieniem. Zawstydziłem się - ja, kapłan, nie pomyślałem w tym stresie o najważniejszym. Obiecałem, że następnym razem przyjadę z komunią.
Bardzo rzadko chodzę w koloratce. Chcę żeby ludzie szanowali mnie za to, co robię i kim jestem, a nie za to, jak jestem ubrany. Po drugiej i trzeciej wizycie w szpitalu, chorzy pytali, kim jest ten biały, co odwiedza siostrę. Siostra powiedziała, że to misjonarz. Od razu miałem wiele próśb, żeby przywieźć chorym komunię świętą. Niektórzy od kilku tygodni nie przyjmowali Pana Jezusa. Kilka osób ze łzami w oczach przyjmowało komunię i z serca dziękowało za ten dar. Czasami na korytarzach dziękowali mówiąc: „Dziękuję, bo już myślałem, że umrę bez przyjęcia ciała Pana Jezusa, a tu takie błogosławieństwo.” Ci chorzy doskonale wiedzą, co jest w życiu najważniejsze. Nie zapomnieli o Panu Jezusie.
Podsumowując, wiem jedno - chcąc chorować w Angoli, trzeba mieć dużo cierpliwości, pieniędzy, dobrych i zaufanych przyjaciół, a przede wszystkim dużo wiary i zaufania w opatrzność Boga. Gdybym nie przywiózł siostry do Kifangondo, umarłaby. Nawet, gdyby mi się ją udało ewakuować do Dundo, gdzie pracuję, nie przeżyłaby, bo nie ma tam ani dobrze wyposażonych szpitali, ani doświadczonych lekarzy. Osobiście tego doświadczyłem, gdy złamałem rękę. Dundo wielkością przypomina Kielce. W tak dużym mieście czekałem tydzień na prześwietlenie. Ręka była złamana w 3 miejscach i powinienem być operowany. O tym jednak dowiedziałem się dopiero w stolicy. Dzięki Bogu, ręka sama się zrosła.
Nie ma zatem co narzekać, lepiej się nie martwić. Pan Bóg ma swoje plany. A dobro jest zawsze na wyciągniecie ręki. Przede wszystkim jednak warto doceniać naszą służbę zdrowia i cywilizowane warunki do chorowania.
Edward Sito SVD
Dundo, Angola