Od końca marca do 13 maja tego roku w Kolumbii obowiązywała kwarantanna. Zasady życia społecznego były podobne do tych we Włoszech, kiedy rozpętała się pandemia zabijając setki osób każdego dnia. Jedna osoba z rodziny mogła wyjść raz na tydzień, aby zrobić zakupy. Generalnie dekret prezydenta brzmiał: zakaz wychodzenia z domu.
W tamtym czasie mieliśmy w kraju około 400–500 zakażeń koronawirusem. Dziś około 4 tysięcy [na dzień 14 lipca 2020 roku w Kolumbii zanotowano prawie 5,5 tys. przypadków śmiertelnych – przyp. red.]
Jak Kolumbijczycy zachowywali się w czasie odizolowania społecznego? Na początku wszyscy grzecznie siedzieli w domach, ale w połowie kwietnia coraz więcej ludzi wychodziło na ulice nie wytrzymując zamknięcia w czterech ścianach. Obecnie Kolumbia zbliża się do szczytu zachorowań, przewidzianego dopiero na sierpień. Kwarantanna jako taka już nie obowiązuje, ale wyjście z domu jest ograniczone. O możliwości opuszczenia domu decyduje ostatnia cyfra dowodu osobistego. Ja na przykład mogę wyjść do sklepu po południu we wtorek i rano w piątek, bo w tym czasie na ulicę mogą wyjść osoby, których numery dowodu osobistego kończą się na 8.
Czy Kolumbijczycy tego przestrzegają? Na widok tłumów przed sklepami, bazarami i bankami myślę, że zbyt wiele osób nie dostosowuje się do tego wymogu. A policja nie kwapi się do kontroli, co nie służy wychowaniu społeczeństwa.
Kwarantanna była momentem bardzo ważnym dla życia w rodzinie oraz dla naszego życia kapłańskiego i misyjnego. W wielu domach na terenie naszej parafii rodzice mieli okazję przebywać ze swoimi dziećmi 24 godziny przez 7 dni w tygodniu. Jak nigdy! Pomimo niebezpieczeństwa było to błogosławieństwo dla rodziców i ich pociech. Podobnie młodzież. Podczas przymusowego pozostania w domu wielu młodych ludzi odkryło na nowo, jak pięknym darem od Boga jest rodzina. Wiadomo, że rodzinach bywa różnie, ale to zawsze swój dom. Zwłaszcza, że młodzież większość dnia spędza w wirtualnym świecie, który de facto nie istnieje. Wielu z nich studiuje, albo pracuje, albo pracuje żeby studiować i nie ma zbyt wiele czasu na przebywanie z rodziną.
Wierni uczsetniczą we Mszy Św. przed zakmniętym kościołem (fot. archiwum autora)
Podobnie wygląda rzecz w relacji między małżonkami. W czasie kwarantanny dochodziły do mnie głosy o złym traktowaniu kobiet przez swoich mężów, tu i ówdzie komentarze o przemocy. Dzięki Bogu nie dochodziło do wielkich tragedii. Ale wniosek nasuwa się sam. Nigdy małżonkowie nie mieli tyle czasu dla siebie, co w czasie pandemii. Nigdy nie mieli tyle czasu, by usiąść i spokojnie porozmawiać o swoich sprawach, czy wspólnie szukać rozwiązania problemów rodzinnych. I ostatecznie, jak wspomniałem, w kilku przypadkach nierozwiązane problemy eksplodowały złością i agresją.
Jest również sporo pozytywów. W wielu domach wszyscy członkowie rodziny klękają do modlitwy, przynajmniej w niedzielę pochylają się nad Słowem Bożym, odprawiają nabożeństwa zaproponowane przez tutejszy episkopat, odmawiają różaniec. O tym, jak ważna jest modlitwa w kręgu rodzinnym, Kościół uczył od zawsze. Jednak w czasie pandemii tych rodzin jest nieporównywalnie więcej.
Decyzją tutejszego episkopatu celebracje liturgiczne mają odbywać się bez udziału wiernych. Smutne, ale budujące są rozmowy telefoniczne naszych parafian. Dzwonią do nas i dopytują się, od kiedy będzie otwarty kościół. Nie mogą już wytrzymać bez Eucharystii, adoracji czy spowiedzi. Po takich telefonach pytam się siebie samego, czy ja jeszcze pragnę spotkania z Jezusem Eucharystycznym tak, jak moi wierni? Kiedyś usłyszałem radę, by kapłaństwa uczyć się od swoich parafian. Teraz już wiem o co chodzi!
Jeszcze parę słów o nas, werbistach. Na parafii jest nas trzech księży z Indii, Indonezji i Polski. W tym roku w prowincji kolumbijskiej miało dojść do przeniesień współbraci, ale z wiadomych powodów wszyscy zostaliśmy w tych samych wspólnotach. Tak naprawdę powinienem już być na mojej nowej placówce w andyjskich górach, w mieście Dagua, ale Bóg jeszcze chce mnie w Montería, więc „Panie, oto jestem”.
Modlitwa przed Najświętszym Sakramentem (fot. archiwum autora)
Czas odizolowania społecznego w czasie pandemii dał nam możliwość zorganizowania dnia tak, by nie brakowało modlitwy i pracy na terenie naszego domu parafialnego. Teraz coraz więcej ludzi nas odwiedza choćby po to, by usiąść przy kawce i porozmawiać, choć i tak staramy się odradzać takie wycieczki na parafię.
Msze Święte transmitujemy na naszym facebookowym profilu. Codziennie kilku parafian przychodzi stanąć przed kościołem i wysłuchać Mszy. Smutny to widok. W dniu święceń kapłańskich nawet przez myśl mi nie przeszło, że w ciągu pierwszych pięciu lat życia misyjnego będę odprawiać Msze Święte w pustej świątyni. Ten specyficzny czas bez udziału wiernych w życiu parafii poświęcam przede wszystkim na modlitwę. Wiem, że stwierdzenie „czas na modlitwę” jest tanim hasełkiem, takim ogólnikiem, kiedy brakuje odpowiedzi na pytanie, co robisz w czasie wolnym. Ja to stwierdzenie rozumiem całkiem inaczej. Dla mnie to czas na osobiste spotkanie z Bogiem. Spotkanie w sensie jak najbardziej dosłownym, bo przecież Bóg jest Osobą. W ciszy i spokoju mam czas na ogarnięcie moich modlitw. I kontakt ze Słowem Bożym, Żywym Słowem.
Z mojego doświadczenia kilkuletniej pracy duszpasterskiej doszedłem do wniosku, że czasami w pracy misyjnej za dużo jest nas samych, a za mało Chrystusa. Zbyt wiele słów naszych, a nie samego Boga. Można ewangelizować mówiąc o Chrystusie, ale wcale się z Nim nie spotkać. Pandemia koronawirusa oraz izolacja społeczna to czas, kiedy Bóg uderza w stół i mówi „sprawdzam”. Sprawdza, czy jest jeszcze dla Niego miejsce w Twoim życiu, w rodzinie, na misji.
Przemysław Szumacher SVD
Kolubmia
O. Przemysław Szumacher SVD w kościele parafialnym w Montería (fot. archiwum autora)