Z o. Kazimierzem Abrahamczykiem SVD, proboszczem werbistowskiej parafii w Memphis i miłośnikiem Biblii, rozmawia Marta Molińska-Glura
MMG: Pracuje Ojciec w Memphis w USA, ale nie jest to pierwsza Ojca placówka. Czy mógłby nam Ojciec opowiedzieć o początkach swojej pracy misyjnej w Korei, zwłaszcza że zbiegły się one z powstawaniem struktur werbistowskich w tym państwie.
KA: Moje pierwsze przeznaczenie misyjne było rzeczywiście do Korei, do której dotarłem w 1986 roku. Z samym wyjazdem łączyły się liczne przygotowania i perturbacje. Święcenia kapłańskie otrzymałem w 1985 roku, a potem na rok pojechałem na naukę języka angielskiego do Anglii. Kolejne prawie sześć miesięcy oczekiwałem na wizę. Polska nie utrzymywała wtedy oficjalnych stosunków dyplomatycznych z Koreą, więc polecono nam pojechać do Rzymy, żeby starać się o wizę przez Stolicę Apostolską. A, że było to lato, a tam w lecie Włosi słabo pracują, stąd dopiero pod koniec roku otrzymaliśmy stosowne dokumenty i wreszcie dotarliśmy do Korei do Seulu.
MMG: Jest to połowa lat osiemdziesiątych. Jak wtedy wyglądał sytuacja werbistów w Korei?
KA: To były zupełne początki naszego funkcjonowania. Pierwsi misjonarze werbiści przyjechali do Korei w 1984 roku. Więc jak myśmy dotarli do nich w 1986, to tamci jeszcze uczyli się języka. Mieliśmy wynajęte mieszkanie w bloku, gdzieś chyba na 12 piętrze. W tym budynku zawieszone były kołchoźniki, takie głośniki, przez które nadawano liczne komunikaty. Dźwięk języka koreańskiego był dla nas tak intensywny, że myśmy w ogóle nie wiedzieli o czym oni gadają. Czasami wręcz wydawało nam się, że to może alarm, że ogłaszają nalot Korei Północnej, że trzeba się ewakuować (śmiech). Podobnie było za każdym razem, gdy zadzwonił do nas telefon. Wtedy jeden patrzył na drugiego, żeby wreszcie podniósł słuchawkę. Było ciągłe spychanie ty odbierasz, ty odbierasz… (śmiech).
MMG: A jak wyglądała ta pierwsza wspólnota werbistów w Korei?
KA: Było tam dwóch Filipińczyków i jeden Australijczyk, to oni przyjechali pierwsi. Potem, jakieś dwa lub trzy miesiące przed nami, przyjechało dwóch Hindusów i na koniec dobiliśmy my, dwaj Polacy. Nasze początki to przede wszystkim szkoła. Od razu zaczęliśmy się uczyć języka. Pierwsze lata były bardzo frustrujące. Gramatyka koreańska to zupełnie inna logika. Trzeba było się uczyć właściwie jak niemowlak. Żadne pojęcia gramatyczne, które znaliśmy z innych języków, nie miały zastosowania. To był bardzo mozolny proces. Niesamowicie frustrujące było to, że człowiek był wyświęcony, był księdzem, a tu nawet prostej konwersacji nie można było sklecić. Sama nauka języka, gdyby się studiowało bez przerwy, to jest równe 18 miesięcy. To 6 stopni, po 3 miesiące każdy. Dla mnie ten czas się nawet wydłużał, bo po każdych 6 miesiącach nauki, robiłem sobie przerwy, żeby przetrawić to czego się nauczyłem.
MMG: I tak przyszedł czas na pierwsze Ojca zetknięcie z pracą wśród wiernych w Korei?
KA: Dokładnie tak. Po pierwszych 6 miesiącach nauki na Uniwersytecie wyjechałem poza Seul, do wioski trędowatych. Właściwie w Korei nie ma już trądu, ale takie miejsca nadal istnieją. Tą wioskę zamieszkiwali sami starsi ludzie, emeryci. Oni nie mieli nic do roboty, mieli zatem dla mnie dużo czasu i cierpliwości. Z nimi więc mogłem trochę poćwiczyć mój język. Jednocześnie pomagałem też księdzu, który się nimi zajmował. Gdy on wyjeżdżał, ja tym staruszkom odprawiałem Mszę. To można powiedzieć była moja pierwsza praca pastoralna, choć traktowałem ją bardziej jako naukę.
MMG: Z tego co Ojciec mówi, czas nauki języka niezmiernie się przeciągał, czy poza tym miał Ojciec jeszcze inne obowiązki?
KA: Tak. Rzucili mnie na głęboką wodę. Przeszedłem na parafię, w której byłem wikarym. Poza studiowaniem odprawiałem Msze święte, słuchałem spowiedzi. W trzecim roku mojego pobytu w Korei, pewnego dnia wezwał mnie biskup i zapytał, czy bym nie przejął pewnej parafii jako proboszcz? Powiedziałem, że mogę spróbować. Pamiętam bardzo dobrze, to był okres Wielkiego Postu. Dużo spowiedzi, bo tam ludzie nadal się spowiadają. Potem był Wielki Tydzień, którego nigdy wcześniej sam nie odprawiałem, nawet po angielsku czy po polsku. Teraz trzeba było to zrobić po koreańsku. Ale najgorsza w tym wszystkim była, może nie sama liturgia, tylko praca w biurze parafialnym. Nie miałem z tym wcześniej żadnego kontaktu. A teraz musiałem to robić sam, bo parafia była malutka i biedna i nie było nas stać na sekretarkę. W sprawach urzędowych Koreańczycy używają znaków chińskich i chińskiej pisowni. To jeszcze bardziej utrudniało sprawę.
MMG: Czy mógłby nam Ojciec opowiedzieć o swojej pracy z dziećmi ulicy?
KA: W pewnym okresie mojej pracy w Korei zapanował bardzo głęboki kryzys gospodarczy. Wtedy, po raz pierwszy, pojawiło się zjawisko dzieci ulicy. Niedaleko Seulu, jako zgromadzenie, mieliśmy kilka mieszkań, w których kiedyś mieszkali nasi klerycy. Gdy oni przenieśli się do miasta do seminarium, te pomieszczenia zostały puste. Ponieważ był kryzys i wszystko strasznie traciło na wartości, nie chcieliśmy tego sprzedawać, bo byśmy bardzo na tym stracili. Wtedy zacząłem zbierać tam bezdomne dzieci ze stacji metra i zrobiłem dla nich coś w rodzaju sierocińca. Moja praca polegała na tym, żeby nie tylko te dzieci wychowywać, ale żeby odnaleźć ich rodziców. A potem znaleźć pracę dla tych rodziców. Żeby ta rodzina mogła z powrotem być razem. Gdy Koreańczyk tracił pracę, to tracił też honor i swoją twarz. Bardzo często uciekał na prowincję, a rodziny się rozpadały. Był czas, że mieliśmy w naszym sierocińcu nawet 15 dzieci. To była spora gromadka w trzech mieszkaniach. Po pewnym czasie do współpracy zaprosiłem również nasze siostry SSpS.
MMG: Jednak pragnienie pracy pastoralnej na parafii było silniejsze?
KA: W 2005 roku nadarzyła się okazja przejęcia parafii w USA, po moim dawnym wychowanku, który bardzo pragnął wrócić do Korei. Ówczesny prowincjał bardzo się ucieszył z mojej gotowości przyjazdu i tak pojechałem do Memphis. Na początku pracowałem oczywiście z Koreańczykami. Po roku biskup, też werbista, poprosił bym przejął parafię amerykańską. Miał to być tylko rok. No i jestem tam do tej pory. Wspólnot w parafii jest kilka. Grupa koreańska już tu była. W między czasie Polacy poszli do biskupa z pytaniem: jak to jest możliwe, że ksiądz z Polski przyjechał i z Koreańczykami pracuje? A oni nie mają swojego duszpasterza? No więc zająłem się też Polakami. Jakieś pięć lat temu powstała grupa gwatemalska. Co do szczegółów, to w każdą sobotę wieczorem mamy Mszę po angielsku, a w niedzielę po kolei od rana Mszę po angielsku, koreańsku, polsku i hiszpańsku. Utworzenie tej grupy gwatemalskiej nie było też łatwe. Wcześniej oni byli rozrzuceni po wielu parafiach. Latynosów w Stanach jest teraz bardzo wielu. Prawie każda parafia musi się liczyć z tym, że ma grupę latynoską. Ale to są w 80% Meksykanie. A Gwatemalczycy nie czuli się dobrze wśród Meksykanów. Gwatemalczycy to są właściwie Indianie, bardzo słabo wykształceni, którzy nauczyli się hiszpańskiego, gdzieś po drodze, jak uciekali do Stanów. Dwa razy do roku mamy w parafii Mszę, gdy wszystkie cztery wspólnoty razem się modlą. Jest to zawsze Msza odpustowa na św. Jana Ewangelistę (27 grudnia) oraz Boże Ciało. Po każdej z tych uroczystości mamy też wspólne przyjęcie, na które każda wspólnota przygotowuje swoje regionalne jedzenie, świętujemy wtedy razem.
MMG: Czy mógłby Ojciec opowiedzieć trochę o zaangażowaniu socjalnym, jakie prowadzi wraz z wolontariuszami na parafii?
KA: Jednym z naszych działań społecznych jest magazyn jedzenia. Początki były bardzo skromne. Zaczęliśmy rozdawać biednym to co ludzie nam przynosili. Obecnie, co dwa tygodnie, rozdajemy jedzenie dla 400 rodzin. Moja parafia jest raczej niezbyt zamożna i nie brakuje nam potrzebujących, ale te dary są dla wszystkich, ktokolwiek przyjdzie. Po pewnym czasie połączyliśmy swoje siły z Amerykańskim Bankiem Żywności i obecnie od nich kupujemy żywność. Zazwyczaj płacimy 6 centów za funt, bo wszystko tam jest na wagę. Wiele rzeczy dostajemy też za darmo. Jest przy tym niesamowicie dużo pracy, dlatego pomagają przy tym wolontariusze z parafii. Dwa lata temu, na potrzeby naszego banku żywności, wybudowaliśmy osobną specjalną halę. Pieniądze na to dostałem od zgromadzenia.
MMG: Tyle różnych doświadczeń, praca na wielu płaszczyznach. Czy jest jednak coś do czego Ojciec zawsze wraca? Coś co trzyma w wierności powołaniu?
KA: Hmmm... Myślę, że to jest miłość do Pisma Świętego. Naprawdę. Jakoś już od seminarium bardzo lubiłem czytać książki, które miały związek z Pismem Świętym. Dlatego też w swoim roku szabatowym poprosiłem o zgodę na kurs biblijny w Jerozolimie. To było niesamowite przeżycie. Pismo Święte czyta się zupełnie inaczej, jak się to wszystko zobaczy. Od tego czasu zacząłem też przestrzegać szabatu. Ponieważ dla mnie niedziela jest po prostu dniem pracy. Oczywiście jest to dzień święty, dzień Zmartwychwstania, ale dla księdza na parafii, jest to jednak dzień pracy. Dlatego, od powrotu z Jerozolimy, wszystkie przygotowania i sprawy staram się zakończyć w piątek popołudniu. Naprawdę, dla mnie dniem duchowym jest sobota-szabat. Wtedy staram się duchowo odnowić, wyciszyć. Poza jedną Mszą wieczorną staram się absolutnie nic nie robić.
Za: Komunikaty SVD (grudzień 2017)
Fot. za http://abrahamczyk.wixsite.com/johnonlamar1