Krzysztof Kołodyński SVD: Jak trafiłeś na Papuę Nową Gwineę? Proszę o kilka słów o pierwszym etapie Twojej pracy w tym kraju?
Michał Tomaszewski SVD: Podczas moich studiów w Stanach Zjednoczonych, jeszcze jako kleryk, wyjechałem na praktykę OTP na Papuę. Był 2007 rok. Spędziłem rok w górach, później byłem na rzece Sepik i jej dorzeczach. W pracę w tym regionie, wprowadzali mnie ojcowie Adam Sroka i Piotr Waśko. Szczególnie Adam był takim moim opiekunem. Dużo z nimi podróżowałem. Ich styl realizowania tej samej pracy bardzo się różnił. To było dla mnie ciekawe odkrycie, że każdy ma swój sposób i dar głoszenia Chrystusa i wiary. Po moim powrocie, już jako ksiądz, 1,5 roku spędziłem na wprowadzeniu i pracy na kilku parafiach. Bardzo szybko poproszono mnie o zastąpienie Adama Sroki, który przechodził na inną parafię w tej samej diecezji. Pozostałem więc z Piotrem, dzieląc teren parafii na dwie części. Wcześniej na tym obszarze pracowało nawet do pięciu współbraci. Jak rozpocząłem mój etap, było już nas tylko trzech. Ostatecznie zostaliśmy z Piotrkiem sami, obejmując teren pięciu parafii. To było około 50 wiosek, do których dopływaliśmy łódkami lub mniejszymi kanu z doczepianym silnikiem. Podróżowaliśmy nawet do 4-5 godzin. Jest to ogromny obszar i na pewno nie na dwóch księży. To był czas kiedy poczułem jak mało jest nas misjonarzy.
KK: Szczególnie poczułeś to, gdy zabrakło w końcu i samego Piotra, który został postrzelony…
MT: Tak. To było bardzo zaskakujące wydarzenie. Piotr cudem przeżył. Można powiedzieć, że w całej tej tragedii, był palec Boży. Szybko otrzymał pomoc. Wielu ludzi pomogło w trakcie tych wydarzeń, okazało życzliwość. Dla mnie to był szok, że do takiego incydentu doszło. Ogólnie, jako misjonarze, czujemy się tu bezpieczni. Atak na kapłana był nietypowym wydarzeniem. Dało nam to do myślenia. Mi jeszcze bardziej, bo pozostałem ostatecznie na misji sam. Wysiłek wizyt duszpasterskich i organizację misji mocno poczułem na swoich barkach.
KK: Poziom trudności pracy na Papui wzrasta. Obraz misji i ich kondycja wyraźnie się zmienia. Nie ma już tylu współbraci, którzy gwarantowali rozwój przeróżnych instytucji, które w praktyczny sposób były zapleczem misji.
MT: Tak. Nas misjonarzy jest coraz mniej. Brakuje braci, których były tu dziesiątki, brakuje świeckich. Lokalny kler przybiera w ilości, ale to wciąż za mało. W tych trudnościach pozytywnie zacieśnia się nasza relacja z lokalnymi liderami. Obecnie mocno akcentujemy ich kształcenie, aby zapewnić im odpowiedni poziom formacji. Tak, aby podczas naszej nieobecności, umieli podtrzymywać rozwój wspólnoty w wierze i dobrych uczynkach. Organizujemy wiele kursów, niektórych wysyłamy na takie kształcenie do innych miejsc. W obecnej sytuacji jesteśmy „pasażerami”. Kiedyś, gdy misje były prężne i misjonarzy było wielu, byliśmy „kierowcami”, czy „pilotami”. To my jako werbiści, czyniliśmy pierwsze kroki w tej diecezji. Byliśmy tu pierwszymi misjonarzami, przecierającymi szlaki głoszenia Dobrej Nowiny. Dzisiaj bardziej jesteśmy tymi, którzy współtowarzyszą. W niektórych wymiarach może jeszcze „pilotami”, którzy podpowiadają jak kierować. Do tej zmiany musimy się zaadaptować.
Podarki bożonarodzeniowe dla dzieci w Timbunke (fot. archiwum o. Michała Tomaszewskiego SVD)
KK: Głośnymi wydarzeniami w PNG były niewątpliwie ostatnio, konsekracja naszego współbrata Józefa Roszyńskiego na biskupa i postrzelenie o. Piotra Waśko (czytaj więcej). Jak werbiści i lokalna ludność reagowali na te wydarzenia?
MT: Z całą pewnością i dla ludzi i dla nas, to pierwsze było radosnym zaskoczeniem. Tym bardziej, że właśnie w lokalnym kościele, już nie jesteśmy „pilotami”. A tu okazuje się, że jednak nasz współbrat, zostaje biskupem diecezji Wewak. Był to zapewne powiew Ducha Świętego, który zaskakuje, albowiem poprzednik bpa Józefa, pochodził już z kleru lokalnego. Big Joe, jak popularnie go tam nazywają, ma wielkie serce i ducha. Moim zdaniem, to bardzo dobra osoba na czas, który przeżywa diecezja. Ponad dwadzieścia lat służył w tym terenie. Pracował w wielu parafiach i był przełożonym w naszych wspólnotach. Ten fakt został bardzo dobrze przyjęty przez lokalnych papuaskich księży, co świadczy, że dał się dobrze poznać poprzez wiele wcześniejszych funkcji w diecezji.
A drugie wydarzenie było rzeczywiście tragiczne. O. Piotr ostatnie 10 lat swojej wiernej i oddanej posługi spędził w tamtym terenie. Napastnicy wiedzieli kim on jest. Był to najprawdopodobniej napad rabunkowy. To byli 15-16-latkowie. Nie wiadomo do końca, czy chcieli strzelić, czy spanikowali. Powtórzę. To zdarzenie było bardzo nietypowe! Niesamowicie piękna była za to reakcja ludzi, którzy szybko go przetransportowali do stacji, skąd do szpitala zabrał go helikopter. Ludzie bardzo go opłakiwali i modlili się za niego. Nawet, jak już był w Polsce, żywo reagowali na każdą wieść. Niektórzy płakali, bo dotarła do nich nieprawdziwa informacja o śmierci Piotra. Ta zbiorowa modlitwa z pewnością dała Piotrowi siłę do szybkiego wyzdrowienia. Wielu żyje nadzieją, że on do nich powróci. Piotr nie miał nawet konkretnego czasu na pożegnanie się z ludźmi, a oni też nie mieli okazji, aby godnie mu podziękować za jego posługę.
KK: Jaki element papuaskiej kultury Cię zadziwił, czy nawet zafascynował?
MT: Z pewnością jest to solidarność międzyludzka. Odnosi się ona szczególnie do ludzi tego samego klanu, czy języka. W ich systemie jest takie prawo, które nakazuje wzajemne wsparcie. Jest to rodzaj pewnego zabezpieczenia, czy polisy życiowej. Jak ktoś się wybije, to też zaraz pojawią się bliscy, którzy na tym będą chcieli skorzystać. Z drugiej strony nie dadzą nikomu spaść na margines. To częściej jest dobre niż złe. W stosunku do innych ludów jest już z tym gorzej. To jednak jest płaszczyzna dla chrześcijaństwa, które bardziej łączy niż dzieli. Papua Nowa Gwinea, przy swoich 7,5 mln populacji, jest jednym z najbardziej zróżnicowanych krajów. Wyróżnia się tam około 800 języków. Życzyłoby się, aby chrześcijaństwo bardziej umocniło tę ich życiową solidarność, która by nie pozostała tylko w kręgu rodzinnym, ale była otwarta na inne społeczności. Szczególnie w górach, nieustannie dochodzi do ostrych i brutalnych walk i zgrzytów.
KK: We wstępnej naszej rozmowie zdradziłeś, że pewien etap Twojej pracy się zakończył i czeka Cię coś nowego. Co to będzie?
MT: Mój ostatni czas, szczególnie kiedy zabrakło Piotra, stał się trudnym wyzwaniem. Przez dwa ostatnie lata doświadczyłem ciężaru wielu obowiązków. Wewnętrznie czułem takie wyczerpanie, choć o zmianę nie prosiłem. Kiedy prowincjał poprosił mnie o nową formę pracy, nie oponowałem. Powiedziałem, że jeśli tylko biskup znajdzie kogoś na moje miejsce, to podejmę zaproponowane zadanie. To praca w formacji. Jestem już po 6 miesiącach przygotowań na kursie na Filipinach. Po moich wakacjach wracam, aby pracować i pomagać w wysyłaniu z tamtej części świata nowych misjonarzy. Zostanę prefektem kleryków w domu formacyjnym w stolicy – Port Moresby. Tam od lat dyrektorem studiów jest o. Zenon Szabłowiński SVD.
Na rzece Sepik - o. Michał i o. Johanes Krisantos z Indonezji (fot. archiwum o. Michała Tomaszewskiego SVD)
KK: Na wakacjach nie tylko wypoczywasz i odwiedzasz rodzinę, ale wspierasz Twoją rodzinną bytomską wspólnotę i nie tylko. Jak to jest?
MT: Urlop, który ma 3 miesiące, jest raczej nietypowy. Należy go więc jakoś zagospodarować. Przeznaczyć czas na podreperowanie zdrowia, zadbać o swoją duchowość. Przyjeżdża się do siebie, tu gdzie odkrywało się powołanie. Aktywność, w mojej parafii św. Małgorzaty w Bytomiu, gdzie jest kolebka mojego powołania, jest dla mnie zarówno odpoczynkiem, jak i budowaniem spraw duchowych. Myślę, że przez takie praktyki, sam się umacniam. Robię też animację misyjną. Dziś z powołaniami jest ciężko. Jeżdżąc do znajomych, tu i ówdzie, zapraszam później do nas, do domu misyjnego, aby organizować spotkania i siać ziarenka powołania. Może kiedyś one zakiełkują? A może ziarenka już rosną, a my je tylko pielęgnujemy? I w konsekwencji ktoś dołączy do naszej misyjnej wspólnoty. Innym powodem moich aktywności jest realne przekonanie, że każda misja potrzebuje zaplecza. Szukamy wsparcia duchowego i materialnego. To, co potem tam robimy na misjach, nasze projekty i plany, jest wsparte modlitwą i pomocą materialną. To chyba naturalne, że najlepiej wesprą nas ludzie z naszych parafii, czy nasi znajomi. Mówi się, że ksiądz jedną ręką bierze, a drugą rozdaje. Z jednej strony musimy coś dostać, aby w innym miejscu móc coś dać. Są konkretne akcje misyjne, tak chociażby jak w parafii pod Rzeszowem, gdzie ludzie okazali się bardzo ofiarni. Te pieniążki mogłem od razu przesłać bezpośrednio do biskupa na konkretną parafię, gdzie pracują nasi współbracia. Powtórzę, że każdy misjonarz potrzebuje dobrego zaplecza. Ja je znalazłem na mojej rodzinnej parafii, pośród ludzi wśród których wzrastałem. Dziękuję Bogu, bo to zaplecze duchowe i materialne mam bardzo duże. Modlę się za tych wszystkich ludzi, dzięki którym mogę tam na misjach pracować i dzięki ich pomocy uczynić jeszcze więcej.
KK: Dziękuję Ci za podzielenie się tymi wiadomościami i Twoim entuzjazmem.
TM: Dzięki również.
Rozmawiał: Krzysztof Kołodyński SVD
Za: Komunikaty SVD