W 2010 r. pojechałem do Zambii, gdzie rozpocząłem pracę na parafii w Lindzie, biednej dzielnicy na obrzeżach Lusaki. Zaraz na początku przyszła do mnie delegacja z miejscowej szkoły społecznej. Była to szkoła dofinansowywana przez siostry z Irlandii, które już nie pracowały w Lindzie, a prowadzona przez lokalną wspólnotę. Trudno było mi zrozumieć, kto był jej właścicielem. Duża grupa dzieci nie zdawała końcowych egzaminów. Odmówiłem i zacząłem budować szkołę prywatną.
Młodość to specyficzny, a zarazem naturalny, proces dojrzewania, budowania tożsamości. To czas poszukiwania wartości, zasad, prawdy i kierunku życia. Młodzi poszukując podejmują, mniej lub bardziej ryzykowne, działania. Odcinają się od rodziców, autorytetów społecznych, które kojarzą im się z ograniczeniem wolności i kontrolą. Szukają przynależności do grupy rówieśników, bo tam czują się „równi” i akceptowani.
Człowiek bardzo wierzy w deklaracje i promocje. Trzeba dużo gadać, dużo obiecać, dużo machać rękami, parę razy się uśmiechnąć, zrobić wrażenie, wpaść i dobrze wypaść. I co dalej? Chyba nic! Zniknąć i obserwować, co się będzie działo. A słowa, jak rzep psiego ogona, czepiają się doskonale i trzymają, jak guma do żucia przyklejona do krzesła. Może to właśnie dlatego nasze słowa już nie „konsekrują życia”? Bardziej tną je, jak niszczarka do papieru.
Podobno siła tekstu tkwi w czasownikach. Przymiotniki zabijają tekst. Odbierają wyobraźni teren, usypiają. Przymiotnikowy stał się świat. Sensacyjne, nadzwyczajne, niewiarygodne, niezwykłe, dodatkowe, gratisowe, szybsze, większe, tańsze, wyjątkowe bywa dziś wszystko. Bywa też, że człowiek nie wie dziś „co”, ale potrafi nie wiedzieć o tym na sto różnych sposobów.
Często w naszych misyjnych czy duszpasterskich programach i planach, mówimy o tym, że trzeba wychodzić naprzeciw potrzebom i wyzwaniom czasów, w których żyjemy. Że naszym powołaniem jest być zasłuchanym w głos ludzi, do których jesteśmy posłani. A ja zastanawiałem się najdłużej nad tym, co robić wobec tych, którzy nie mają żadnych oczekiwań i uwag.
W drugiej połowie XIX w. w Niemczech nie było żadnego misyjnego seminarium, które przygotowywałoby do pracy na misjach. Był jeden człowiek, który to zauważył. Młody ksiądz i nauczyciel matematyki z diecezji Münster – Arnold Janssen. Początkowo próbował przekonać innych do otwarcia takiego misyjnego seminarium w Niemczech. Po spotkaniu z prefektem apostolskim z Hongkongu, bp Giovanni T. Raimondi, postanowił wziąć sprawy we własne ręce.
Największym prezentem, jaki można sobie ofiarować na czas Adwentu, to przypomnienie sobie, że nie muszę mieć zdania na każdy temat, więcej: że moje literki i głoski tak do końca niczego nie opiszą, nie określą i nie wytłumaczą, niezależnie od ilości wykrzykników na końcu zdania.
Był już późny wieczór. Jednym z moich zadań w czasie pomocy duszpasterskiej jest bycie pod telefonem. Mam pager, maszynkę sygnalizującą mi, że w szpitalu BRI ktoś czeka na księdza katolickiego. Tak właśnie było i w ten wieczór. Słyszę – piszczy! Zatem dzwonię i pytam o co chodzi. Sygnał był z porodówki. Małe dziecko jest bardzo chore, może nie dotrwać do północy. Organizuję transport, biorę „sprzęt duszpasterski” i pędzę.
Trzeci raz z rzędu pojechałem w sierpniu na zastępstwo do Lyonu. Znajomi zaprosili mnie na obiad. Był tam również ksiądz z Beninu – zakonnik, który od wielu lat mieszka we Francji. Był w koloratce. Rozmawialiśmy o liturgicznych nadużyciach w francuskim Kościele, świeckiej indoktrynacji w szkołach państwowych i edukacji domowej. Przypuszczam, że większość francuskich księży i sióstr nie wiedziałby, o czym rozmawialiśmy.
Nadzwyczajny Miesiąc Misyjny w Zgromadzeniu Słowa Bożego rozpoczął się 8 września 1875 roku w godzinach popołudniowych, w miejscowości Steyl, a konkretnie w dawnej gospodzie nad rzeką Mozą. Choć bardziej adekwatnie byłoby powiedzieć, że rozpoczął się nawet wcześniej, w sercu i życiu młodego księdza z zamiłowaniem do przedmiotów ścisłych, którego nazwisko brzmiało Janssen, a imię – Arnold.