Podobnie jak cały świat, również Demokratyczna Republika Kongo i samo miasto Bandundu, gdzie jestem proboszczem Parafii św. Pawła, musiały przejść przez swoisty wstrząs i szok wynikający z pandemii koronawirusa.
Pamiętam, jak na początku 2020 roku powstawały skrajnie czarne scenariusze, do czego może ona doprowadzić, szczególnie w dużych aglomeracjach miejskich, gdzie ludzie nie mają większych zapasów żywności i muszą codziennie robić zakupy na przeludnionych i zatłoczonych targowiskach.
Wyobraźnię dodatkowo podsycały wspomnienia śmiercionośnej epidemii eboli, która w Kongo zebrała swoje żniwo, szczególnie w 1995 roku w Kikwit. To w tym mieście w latach 2002–2005 rozpoczynałem swoją pracę misyjną jako wikary w Parafii św. Piotra. Wspominano, że także wtedy każdy panicznie bał się fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Na wirusa nie było lekarstwa, a główną metodą walki była izolacja zarażonych, którzy bezradnie oczekiwali na swój koniec.
Podobnie jak obecnie w związku z koronawirusem, na temat eboli, nazywanej również gorączką krwotoczną, krążyło kilka hipotez i teorii spiskowych. Opowiadano o pierwszym zakażonym człowieku, który rzekomo zaraził się jedząc mięso małpy. Inni twierdzili, że to jakiś eksperyment z bronią biologiczną.
W samym mieście Kikwit w krótkim czasie zmarło wtedy około 300 osób. Wśród nich znalazło się 5 włoskich sióstr zakonnych ze zgromadzenia Soeurs des Pauvres de Bergamo, które opiekowały się pierwszymi zakażonymi. Pochowane są one na cmentarzu w Kikwit.
Obecnie Kongo i inne państwa afrykańskie winny dziękować Bogu, że koronawirusowa zaraza niejako je oszczędziła. Nie doszło do tak tragicznego rozwoju sytuacji, jakiego się spodziewano. Jednak wprowadzane kwarantanny i zakazy przemieszczania się okazały się bardzo dotkliwe, szczególnie dla najbiedniejszych ludzi w dużych miastach. Zauważyłem to szybko wśród młodzieży i dzieci, które od dłuższego czasu wspieramy.
Chciałoby się powiedzieć, że nasza pomoc trwa za długo i już najwyższy czas, by młode dziewczyny samotnie wychowujące dzieci zerwały więzy zależności od pomocy z zewnątrz i zaczęły samodzielnie radzić sobie w życiu. Niestety rzeczywistość nie pozwala mi ze spokojnym sumieniem tego uczynić. Wiedząc, jak wiele młodych dziewczyn popada w prostytucję, by stawić czoła najprostszym codziennym wydatkom, nie wspominając o wyżywieniu, zdrowiu i edukacji dzieci, uważam że, na ile to możliwe, trzeba wciąż takie osoby otaczać wsparciem i ratować je same oraz ich Bogu ducha winne dzieci.
Kościół wciąż musi to robić, bo na państwo i rząd nie można liczyć. Niestety wiele instytucji, również tych rządowych, patrzy na nich jak na nieużyteczny margines społeczeństwa. W tym sensie wypowiedział się kiedyś pewien policjant podczas kontroli drogowej, kiedy jechałem w Kinszasie z dwojgiem dzieci ulicy szukając dla nich ośrodka. Usłyszałem wtedy: „jeśli księdzu chce się zajmować tymi śmieciami, to księdza sprawa”.
Sarah i dzieci, którymi się zajęła (fot. Franciszek Wojdyła SVD)
Jakże odmienną postawę wykazała i ciągle wykazuje Sarah, młoda dziewczyna z Kinszasy. Być może trudne dzieciństwo bez ojca, który opuścił rodzinę oraz wczesna śmierć mamy, uwrażliwiły ją na dramatyczny los dzieci pozbawionych rodziców. Sarah przez kilka lat wychowywana była przez babcię. Lecz i ona, schorowana i osłabiona wiekiem, sama potrzebowała opieki i zmarła, kiedy Sarah była jeszcze w szkole średniej. Dziewczyna otrzymała pomoc lokalnej parafii katolickiej, dzięki której skończyła szkołę i zdobyła wymarzony zawód pielęgniarki.
Studiując, próbowała zarobić kilka groszy. Przed domem, w którym wynajmowała pokoik, zaczęła zatem sprzedawać drobne artykuły spożywcze, szczególnie napoje. To właśnie wtedy zauważyła, że mieszkające w okolicy dziewczyny zarabiały „nocnym trybem życia” i całkowicie zaniedbywały swoje dzieci - dwóch chłopców i 3-letnią dziewczynkę. Dzieci były niedożywione, nie uczyły się i gdy chorowały, ich mamy niewiele sobie z tego robiły. Kierowana naturalnym odruchem serca Sarah robiła co mogła, by zapewnić im niezbędne minimum: dokarmiała, troszczyła się o ich zdrowie. Pomoc w edukacji przerastał jednak jej możliwości, dlatego zwróciła się do nas z prośbą o pomoc. Otrzymała ją w głównej mierze dzięki ludziom, którzy wspierają naszą misję. Dzieci z radością poszły do szkoły i okazały się nadzwyczaj inteligentne i chętne do nauki. Chłopcy niedługo skończą szkołę średnią i trzeba będzie pomyśleć o dalszej nauce. Najmłodsza, Terezia, jeśli będą na to fundusze, w tym roku zacznie szkołę podstawową. Piszę o tym, by pokazać, jak ważne jest ciągłe wsparcie naszych dzieł misyjnych przez ludzi otwartego serca. W przypadku szkoły taka pomoc ma ogromny wpływ na całe późniejsze życie młodych ludzi.
Pomimo pewnych zmian na lepsze, które obserwujemy w ciagu ostatnich lat, Kongo jest jeszcze bardzo daleko od zorganizowania bezpłatnej edukacji podstawowej dla wszystkich dzieci. Wciąż w tej dziedzinie rządzi prawo dżungli, czyli wygrywa ten, kto jest bogatszy, silniejszy, sprytniejszy, bardziej wpływowy itd. Można sobie łatwo wyobrazić, jakie miejsce w tej rywalizacji zajmują sieroty, dzieci zaniedbane i odrzucone przez rodziny, dzieci ulicy.
Rok, który przeżywamy, jest poświęcony Świętemu Józefowi. To on opatrznościowo przejął rolę opiekuna Maryji i Dzieciątka Jezus. Demokratyczna Republika Konga jeszcze długo pozostanie tym zakątkiem świata, gdzie jakiś współczesny święty Józef będzie miał dzieci, które potrzebować będą jego opieki, ojcowskiej troski i serca, by mogły normalnie dorastać i stawać się wartościowymi ludźmi w społeczeństwie i Kościele.
Franciszek Wojdyła SVD
Bandundu, Demokratyczna Republika Konga
O. Franciszek Wojdyła SVD z Terezią (fot. archiwum Franciszka Wojdyły SVD)